Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

Wspomnienia, Afryka

11. W drodze do Kampalii

Niezapomnianych wrażeń z podróży autobusem ciąg dalszy

O piątej rano w zajezdni zaczął się już spory ruch. Mimo ciemności zjeżdżali się ludzie, którzy o 6 mieli swoje autobusy w różne strony świata, ruszyliśmy i my. Mieliśmy za sobą 24 godziny jazdy, a przed nami wciąż jeszcze było kilkaset kilometrów.
Kolorowy kurz dalej wdzierał się przez brakujące szyby i malował wszystkich pasażerów, zwłaszcza tych siedzących z przodu. Zęby od tego zgrzytały, a ślina przybierała gęstość czekolady. Około godziny 2 po południu minęliśmy skrzyżowanie na Bukobę, zabraliśmy kolejnych pasażerów i znów pojawił się optymistyczny widok asfaltu. Ale szczęście nie trwało długo. Jakieś 10 min dobrej drogi i kierowca siepiąc lewarkiem od biegów nie może żadnego znaleźć. No to jeszcze skrzynia biegów nie nawaliła – powiedziałem do siebie, zgrzytając zębami tym razem w duchu.
Autobus siłą rzeczy zatrzymał się i mechanicy pod auto - to już norma. Coś klepią w kole, a tu wypada ukręcona półośka. Jeden z nich macha ręka, że to koniec podróży, że trzeba czekać na kolejny pojazd. A my z wytrzeszczonymi oczami nic z tego nie rozumiemy. Jedna życzliwa Pani tłumaczy nam, że dalej nie możemy jechać, bo muszą tym razem ściągnąć część z daleka. Pytam ile to potrwa, a ona, że obsługa nie jest w stanie powiedzieć. To co robimy? Czekamy na autobus? „A ile” – pytam? Ona reagując na pytanie Europejczyka z iście afrykańskim spokojem oznajmia, że nie wiadomo. Ja dalej pytam uparcie: godzinę? dwie? A ona – „maybe”. No to ładnie, a gdzie my jesteśmy, próbujemy dopytywać rozkładając mapę, ale wielu stając nad naszą mapą pokazuje palcami i wszyscy naraz jakby w trwającym przetargu o trafność geograficzną strzelają, że może tu, ale chyba tu, na pewno tutaj… No to lepiej schować tę mapę i zająć się machaniem na drodze. Entuzjastów przymuszonego autostopu jest jednak wielu - wszyscy pasażerowie w liczbie jakichś 65 osób. Jedno jest pewne - od Afrykańczyka nigdy nie usłyszałem odpowiedzi „nie wiem”. Jakiekolwiek pytanie by zadać, nikt nie odpowie, że się nie orientuje. Nawet, jeśli tak jest. Każdy tutaj daje potwierdzające odpowiedzi, tak było z mapą i tak było wielokrotnie, kiedy błądząc po jakimś mieście pytaliśmy o coś. Jedni pokazywali w prawo, inni w lewo i na końcu trzeba było wziąć taksówkę, powiedzieć gdzie się chce dotrzeć i ustalić cenę. Gdyby polegać na wskazaniach przechodniów, to człowiek chodziłby tam i z powrotem, a nie zawsze jest na to czas i ochota.
Nie do porównania z niczym na świecie, jeśli chodzi o ludzkie reakcje, jest opanowanie tubylców. Nie słyszałem ani jednego słowa skargi, gdy po raz kolejny musieliśmy wysiadać z popsutego autokaru. Nawet, kiedy musieliśmy sobie szukać na własną rękę pojazdu na dokończenie drogi, bo w końcu awarii nie dało się naprawić. Siła spokoju jakoś się udzielała. To naprawdę godne podziwu, ale pewnie wynika z częstego podróżowania w ten sposób. Ich świadomość, że wszystko może się zdarzyć wcale ich nie zniechęca do pokonywania dużych odległości w niemałej Tanzanii. Ale domyślam się, że tak pewnie jest w całej Afryce. Niezwykły jest ten stoicki spokój. Wyobrażam sobie jakie pretensje i skargi sypałyby się w jeżdżących po dobrych drogach, wygodnych autobusach Europy. Reakcja Afrykańczyków każe stwierdzić, że są wielcy w tym opanowaniu. Tutaj nikt nie odezwał się ani słowem pod adresem kierowcy czy mechanika. Przyjmowali informacje o awarii, nawet tej nie do naprawienia, jak coś oczywistego, jakby każdy wkalkulował taką sytuację w swoją podróż. Skoro jedziesz, to sam decydujesz się na ryzyko. Poza tym autobusy to jedyny środek lokomocji na tak długich trasach, nie ma tu pociągów. Lotniska owszem są, ale bilety za drogie jak na kieszeń tubylców. Zostaje jeszcze samochód, ale po ich ilości na drogach, można sądzić, że niewielu posiada własny pojazd.
O dwóch biednych nieporadnych białych zatroszczono się bardzo szybko. Następny autobus do Bukoby miał kilka wolnych miejsc, kazano nam tam wsiąść w pierwszej kolejności, torując przy tym drogę do obleganego wejścia. Trochę nam było głupio, ale dziękowaliśmy za życzliwą gościnność. Zajęliśmy miejsca z tyłu, bo tak wskazał kierownik autobusu. Kiedy wszyscy wytargowali się, wsiedli i zajęli miejsca, rozpoczęliśmy kolejny etap podróży, z wielką nadzieją, że nie będzie już przymusowych postojów. W tych autobusach nie ma miejsc stojących, maksymalnie jedzie tyle osób, ile jest miejsc siedzących. Często są kontrole policji. Wsiada taki mundurowy i tylko zerka czy wszystko w porządku, mniejsza z tym, że nie wiele może zobaczyć, ale stojące osoby na pewno zobaczy. Czasami w sposób bardzo dyskretny dostanie coś za taką kontrolę, ale za co, to nie mam pojęcia.
Droga asfaltowa znów szybko się skończyła. Auto było chyba bardzo sprawne, bo kierowca miał ciężką nogę na pedale gazu. Najbardziej dało się to odczuć, gdy nie wyhamował na czas przed dużym progiem zwalniającym. Wtedy wszyscy jak siedzieli, siłą podskoku dostali skrzydeł, ale nie ulecieli daleko, bo dach boleśnie zatrzymał. Wtedy dało się zobaczyć, że opanowanie i spokój Afrykanerów ma swoje granice. Pewnie dobrze, że nie rozumiem tego języka, bo byłaby okazja nauczyć się kilku kur… i innych podobnych słów w kiswahili albo luganda. Ja spokojnie odmawiałem sobie różaniec, ale pomiędzy „Zdrowaś” a „Maryjo” też wcisnęło się słowo obwieszające bolesne zetknięcie z dachem autobusu. Jak ja ich, tak oni mnie nie zrozumieli. Ale ból w szyi odczuwałem jeszcze długą chwilę. Tył autobusu podrzucało jak na regularnych drgawkach i gdyby przyszło jeszcze jechać 100 kilometrów pewnie w złości opuściłbym busa bez względu na odludne miejsce.
Pewnie gdzieś koło czwartej po południu byliśmy w Bukobie. Czyli jak nam obiecywali 36 godzin jazdy, tak też prawie było. Tylko nie obiecywali dwóch autobusów i zderzeń z dachem pojazdu, ale na przyszłość i to weźmiemy pod uwagę. Poszliśmy szukać jakiegoś hotelu. Pierwszy guest house nie pasował, bo nie miał łazienki, a my znów o kilka kilogramów ciężsi (kurz). Ale w handlowej uliczce przy banku spotkaliśmy chłopaka, który jechał z nami w autobusie. Zaprowadził nas do drogiego hotelu, pewnie w sam raz jak dla białych. Ale nie dla nas. Obok był tańszy prowadzony przez Hindusa i ten cenowo pasował. Po prysznicu i małym praniu uczucie świeżości i lekkości było prawdziwym spełnieniem marzeń z ostatnich godzin podróży. W łazience wprawdzie woda nie spływała i mieliśmy nie małą powódź pokojową, ale poprosiliśmy o pomoc i w kilka minut awaria został usunięta. Skuteczność obsługi jest jak widać na poziomie. Mała kolacja z karty indyjskiej oraz zmrożone piwko Kilimandżaro postawiło nas na nogi. Potem spacer nad Jezioro Wiktorii – drugie co do wielkości jezioro świata. Woda była dość wzburzona i fale mocno rozbijały się o brzeg, ale bardzo przyjemna piaszczysta plaża zachęcała do wylegiwania się. Zrobiliśmy sobie zdjęcia z trzema braćmi z Mwanzy. Wymieniliśmy adresy i obiecałem przysłać zdjęcia. Mam nadzieję, że głowa pomoże dotrzymać słowa.
Na rano mieliśmy kupione bilety do Kampali. Właściciel hotelu zaproponował w cenie hotelu taksówkę, więc z przyjemnością skorzystaliśmy. Tak jak kazano o 6:30 byliśmy na dworcu. Autobus zapełniony jak każdy poprzedni odjechał punktualnie. W tym też były ciasne siedzenia i pięć rzędów. Miał jednak coś więcej, czego nie miały poprzednie autobusy - w niektórych miejscach widać było ziemię. Poza tym wszyscy wsiadający zahaczali o odstającą z przodu dodatkową blachę nieporadnie przykręconą do podłogi.

 

11. W drodze do Kampalii

10. Afrykańskie wertepy

Można pomarzyć o asfalcie

Ciężko było podnieść się z łóżka po czwartej rano, ale skoro bilety zakupione, to nie było wyjścia. Zjedliśmy parę kromek miejscowego chleba z przemyską nutellą i poszliśmy ciemnymi ulicami na przystanek autobusowy. Nasz pojazd już grzał silnik. Jego widok nie napawał optymizmem. Wygoda i sprawność tak dalekiej podróży po bezdrożach Afryki stanęła pod znakiem zapytania. Wcześniej nie zauważyliśmy, że w obsłudze autokaru oprócz kierowcy i „naganiacza” usadzającego tym razem ludzi i sprawdzającego bilety, jechało jeszcze trzech mechaników. To dobry pomysł, są bardzo praktyczni i niebywale przewidujący. Kierowca nie żałował maszyny nawet, jeśli po jakiś 70 kilometrach skończył się asfalt i zaczęły afrykańskie wertepy.
Siedzieliśmy zaraz za szoferem i mogliśmy obserwować jego poczynania. Oprócz obrotomierza nie działał żaden inny wskaźnik. Wszystko na wyczucie. Poza tym szczelność autobusu też pozostawiała wiele do życzenia i wszyscy pasażerowie wdychali kurz. Zmieniał się tylko kolor tego prochu, raz czerwony, jakby z ceglanej ziemi, raz biały z wykruszonych skał, a niekiedy zwykły szary ziemny kurz. O smaku nie trzeba wiele pisać, bo mimo różnicy kolorów smakował tak samo. Po wyjściu z autobusu każdy był cięższy o kilogram, zbierając na ciele i ubraniach, co tylko można było wchłonąć. Świetnie to było widać na końcu podróży pod prysznicem. Pewnie  każdy górnik tak ma po zmianie, z jedną różnicą wspominanych kolorów. Ciekło z człowieka jak z zardzewiałego żelastwa.
Zapytałem domniemanego kierownika autobusu, czyli człowieka, który siedział na pierwszym miejscu i najwięcej krzyczał, o przerwę. W Singidzie będzie postój na lunch – odpowiedział, czyli jeszcze prawie 100 kilometrów. Wspomniany postój na lunch zdarzył się jednak już w połowie tej drogi. Była to ponad dwugodzinna przerwa spowodowana pierwszą awarią autobusu. Znaleźliśmy się w niewielkim miasteczku, a raczej skupisku ludzi, dla których dwóch białych w miejscowym autobusie stanowiło nie lada sensację. Dookoła powiedzmy ryneczku jakieś coffee bary, ale kiedy podchodziliśmy po kolei do każdego pytając o kawę, wszyscy uśmiechali się i wzruszali ramionami mówiąc czarodziejskie „no” i pokazywali następny bar, gdzie rzekomo mieliśmy dostać kawę. Ale historia się powtarzała i takie ćwiczenie wykonaliśmy z pięć razy, po czym przyszło nam się poddać. Nie było człowieka w tym miasteczku, który nie przyszedłby zwabiony obecnością białych, żeby zobaczyć ludzi z kosmosu. Niektórzy uśmiechali się i mówili jedyny wyuczony zwrot po angielsku „how are you?”, chcąc w ten sposób powitać przybyszów, okazać radość i gościnność. Nie pozostawaliśmy dłużni i odpowiadaliśmy równie miłymi uśmiechami.
Kiedy chcąc coś przekąsić podeszliśmy do radosnych pań kupić banany, u sprzedających nastąpiła konsternacja, kilka ekspedientek skupiło na nas wzrok i patrzyło, które banany wybierzemy. My w uniwersalnym języku wskazując palcem na te wyglądające najbardziej smakowicie, chcieliśmy obsłużyć się sami i z dużej kiści urwać sobie tylko cztery Nie było to wcale takie łatwe i wzbudziło ogromną salwę radości. Nasza nieporadność zyskała dużą sympatię. Cóż się dziwić, przecież nie zrywamy bananów codziennie. Kobieta biorąc z mojej wyciągniętej ręki pieniądze, radośnie to komentowała do swoich koleżanek, ale co mówiła w języku przypuszczalnie kiswahili, nie mam pojęcia. Wiem jedno - nawet kupując banany można zyskać przyjaciół.
Mocniejszy ryk silnika wyraźnie oznajmił nam, że mamy wsiadać. Mechanicy wyczołgali się spod auta i zebrali narzędzia. Trzymając się mocno siedzenia kierowcy i obijając o nie kolana, zdobywaliśmy kolejne kilometry bezdroży. Asfalt leżał wyłącznie w granicach miasta Singida. Ale trzeba przyznać, wzdłuż całej naszej trasy było wiele zaawansowanych prac budowlanych. Za parę lat powinni mieć niezłe drogi. Ciężkiego sprzętu budowlanego było sporo tak w Kenii jak i Tanzanii oraz Ugandzie.
Późnym popołudniem dojechaliśmy do jakiegoś większego miasta. Ale ok. 10  kilometrów wcześniej kierowca zwrócił uwagę mechanikom, że nie może kręcić kierownicą. Rzeczywiście, koło sterowania kręciło się jeden stopień w prawo, jeden w lewo i nic więcej. Ale mechanik machał ręką, żeby jechać dalej. Nie mogłem tego zrozumieć i naprawdę zacząłem drżeć o swoje życie i los całego autobusu. A trzeba wiedzieć, że te pojazdy mają tylko jedne drzwi z przodu i przeważnie są przepełnione. Poza tym siedzenia są niezwykle wąskie, bo autobus ma pięć rzędów (trzy +dwa – jak w Boeingu). Dlatego planując kilkudziesięciogodzinną podróż można się obawiać nie tylko stanu dróg, ale siedzenia na tzw. półdupku. Nogi cierpną szybko, a darmowe kołysanie i podskoki na wybojach nie ułatwiają krążenia krwi. Poza tym ryk silnika jak za pamiętnych sentymentalnych czasów „ogórkowych”.
Kierowca z wadą układu kierowniczego jechał wytrwale dalej, dając innym znaki światłami, że ma jakieś problemy. Z trudem udawało mu się pokonywać zakręty i mijać z innymi pojazdami. Ale jakimś cudem zajechał na stację benzynową i mechanicy od razu zabrali się do roboty. My widząc bar ucieszyliśmy się z tej przerwy, bo basowy ryk silnika przeplatał się już od dawna z rytmicznym marszem naszych kiszek. Ryż, mięso i fasola -podstawowy afrykański zestaw fast food i coca cola były zbawienne. Okazało się, że oprócz popsutej kierownicy mieliśmy też kapcia na tylnym kole. Czasem warto wysiąść z autobusu, żeby zobaczyć co naprawdę mu dolega. Bo jeśli jedzie, co zdaje się tutaj najważniejsze, to nie ma problemu. Po tej naprawie mieliśmy szczęście jechać dość długo po asfalcie. To niebywała radość, kiedy kołysze i podrzuca o połowę mniej. Poza tym można było jechać szybciej i nadrobić stracony czas. I nasz drajwer rzeczywiście nadrabiał. Zrobiło się ciemno, miał przed sobą stromy zjazd i wtedy zobaczyłem, że zwalnia biegami starając się jechać coraz wolniej. Okazało się, że nie mamy hamulców, a mechanik znowu macha ręką, żeby jechać dalej. Zjazd jak się okazało jest za kilka kilometrów, a my powoli sapiemy z nerwów. Wreszcie na dole, mechanicy znowu pod samochód, a ludzie na papieroska (chociaż tutaj bardzo mało ludzi pali). Patrzyłem, że rozbierają hamulce z małą latarką w zębach i zrobiło mi się ich szkoda. Podszedłem i użyczyłem swojego czołowego Petzla, pod autem zrobiło się natychmiast o wiele jaśniej. Bardzo dziękowali uniwersalnie machając ręką. Na szczęście usuwanie tej awarii nie trwało długo, po jakiejś pół godzinie ruszyliśmy ze świeżymi i sprawnymi jak mniemam hamulcami. Około pierwszej w nocy dojechaliśmy do Kahamy, okazało się, że zostajemy tu do 6 rano. O zgrozo, gdyby nie nastawienie, że w Afryce wszystkiego się można spodziewać, to pewnie klątw nie byłoby końca. Cóż, znalazłem sobie z tyłu podwójne siedzenie i próbowałem jakimś cudem spać. Oczywiście zbolałe, obite, ścierpnięte kolana i nogi budziły skutecznie co kilkadziesiąt minut. Poza tym akurat siedzącym obok mnie chłopakom zebrało się na głośne pogawędki. Ale jednak zmęczenie zwyciężało i przewracając się z boku na bok udawało mi się zasypiać.
 

10. Afrykańskie wertepy

9. Wśród Masajów

Siedząc w Panorama Camping z widokiem na jezioro Maniara można o tym długo rozmyślać i zadziwiać się, pamiętając jednocześnie, że przyjdzie czas powrotu do siebie do domu i do pracy. Widząc jak niewiele tutejsi ludzie potrzebują do życia, kultywują tylko tradycje niezmienne od lat, można być dla nich pełnym podziwu. Buty z wyjeżdżonej opony i związane lekkim gumowym paskiem to widok bardzo częsty na nogach Masajów. Ich ozdoby powieszone na całym ciele, uszach, nosie, rękach i nogach wskazują na jakąś pozycję albo przywiązanie plemienne. Ale okrycie ciała jest bardzo podobne. Czerwone chusty z materiału przewieszone w pasie służą jako okrycie tułowia i nóg, natomiast podobna chusta przewieszona przez ramię służy jako okrycie piersi i brzucha. Czasem pod takim charakterystycznym czerwonym okryciem jest kurtka. Poza tym pewnie wielu z nich poszło z nurtem zachodniej cywilizacji ubierając dżinsy i krawaty. Widać to po dziurach w uszach. To niegdysiejszy Masaj, który ubierał ciężkie kolucha, a teraz próbuje to zakryć. Może da się, ale tylko operacyjnie. Natury nigdy się nie oszuka, a tęsknota do korzeni powraca.
Safari afrykańskie odkrywa wiele przed białym turystą, ale nie odkrywa nic nowego przed mieszkańcami Czarnego Lądu. Oni od wieków obcowali ze zwierzętami i uczyli się ich natury. Pewnie po obu stronach koszty były wielkie i skutki tragiczne, być może do dzisiaj tak pozostaje. Nam tylko czasem trudno zrozumieć, że dzikich zwierząt nie można uwiązać na łańcuchu albo zamknąć w klatce. Afryka w jakiejś mierze chce pozostać sobą i oby jej się to udało. Biały człowiek wiele zbudował w Afryce, ale także wiele zniszczył. Nie wiem co w tym bilansie było korzystniejsze. Czy próba upodobnienia tutejszych mieszkańców do reszty cywilizowanego świata w takich dziedzinach jak ubiór, styl życia, warunki mieszkalne i wygody z tym związane, czy pozostawienie wszystkiego harmonii natury tego kontynentu, ze zwierzętami, roślinami i ludźmi jako elementami łańcucha pokornie prezentującego miejsce człowieka w dziele stworzenia. Ludzie tutaj nie widzą tylu problemów co my. To nie znaczy, że ich nie mają. Wręcz przeciwnie, mają ich bardzo dużo. Gdyby jednak przejmowali się i brali udział w wyścigu o luksus, to pozabijaliby się nie ze względu na kulturę i tradycję, ale ze względu na wyraźne zróżnicowanie zamożności życia.
Kiedy wysiedliśmy z autobusu w Arushy dopadł nas Frank. Nie chcieliśmy żadnej pomocy, bo byliśmy pewni, że poradzimy sobie sami. Był jednak bardzo nachalny i prosił żebyśmy mu zaufali. Powtarzał to non stop, a my głusi na jego prośby chcieliśmy iść swoimi ścieżkami. Okazało się, że straciliśmy na tym. Jesteśmy tylko gośćmi, a chcieliśmy być gospodarzami. Tak się nie da. Pewnie w odwrotnej sytuacji, gdyby on przyjechał do Polski byłoby podobnie, tylko nie wiem, kto z Polaków powiedziałby: zaufaj mi! Po powrocie z safari spotkaliśmy go w naszej agencji turystycznej. Odprowadzał Klaudię i Grześka z Jarosławia, którzy korzystali z jego znajomości terenu i zwiedzali okolice Arushy. Znał cały rozkład jazdy autobusów i wszystkie ceny. Jedno pytanie i otrzymywaliśmy porównanie wszystkiego, co chcieliśmy się dowiedzieć.
Umówiliśmy się z nim na następny dzień, żeby pozwiedzać te tereny, postanawiając wcześniej, że zostaniemy jeden dzień dłużej w tym mieście. Wieczorem przy kolacji spotkaliśmy się z małżeństwem z Podkarpacia i wymieniliśmy doświadczenia podróży. Oni również byli na safari, a później objeżdżali południe Tanzanii. Opowiadali o tym, że ludzie w ogóle nie znają tam angielskiego i są problemy z porozumiewaniem się, co nie oznacza, że jest to kompletnie niemożliwe. W drodze do misji prowadzonej przez protestantów z Niemiec odwiedzili znajomych. Jechali wiele kilometrów drogą bez asfaltu, przez busz i niekiedy przez dżungle. Opowiadali też o Zanzibarze, wyspie Oceanu Indyjskiego, na której uprawianych jest wiele ziół będących przyprawami. Wokół niej poławiane są też wszelkiego rodzaju ryby i owoce morza.
Nasi rodacy podzielili się z nami smakiem ugali, typowej afrykańskiej potrawy z jakiejś mączki zbożowej podawanej z kurczakiem, żeberkiem lub rybą. Mieliśmy okazję spróbować tego na drugi dzień. Dla całej restauracji było nie lada atrakcją, gdy dwóch białych zabrało się do jedzenia ugali sztućcami. Kobieta z sąsiedniego stolika obróciła się nawet do nas i podnosząc swój talerz w naszą stronę pokazała nam jak mamy to jeść. Po prostu palcami, zostawiając sztućce w spokoju. Trzeba tę zbitą grudę ciasta odrywać, delikatnie dusić w dłoni, a potem maczać w podanych sosach oraz grochu. Dla nas było to wielkie wyzwanie, bo sprawność operowania pięcioma naturalnymi sztućcami, jakimi miały być nasze palce, jest u nas znikoma. Ale uśmiechy siedzących przy barze tubylców były jak kibicowanie, żebyśmy dali sobie radę. I nie mylili się. Człowiek głodny jest w stanie wszystkiego się nauczyć i to bardzo szybko. Wyszliśmy z tego starcia zwycięsko, brzuchy były pełne, a talerze prawie puste.
Zapytaliśmy Franka czy uda się pojechać na prawdziwy targ masajski, a jeszcze lepiej do masajskiej wioski. Dla niego oczywiście nie było żadnego problemu. Rano kupiliśmy bilety do Bukoby i zajęliśmy sobie dwa miejsca tuż za kierowcą. Potem miejscowym malutkim busikiem zwanym dala-dala pojechaliśmy na największą w Tanzanii plantację kawy. Jazda tym pojazdem to też nie lada przedstawienie krzyczących naganiaczy, kiedy pokazują, w którym kierunku jadą uderzając ręką w blachę auta. Najlepiej gdyby zabrali do swojego auta wszystkich przechodniów. Tylko nie każdy ma taki sam cel podróży. Odjeżdżają wtedy, gdy się naładują, więc i nam przyszło siedzieć w ścisku przez jakieś 10 min czekając, aż ściągną ludzi i zapełnią siedzenia. Nawet, choć trudno w to uwierzyć, znalazły się w tym busie jeszcze  miejsca stojące. Na granicy miasta wsiadło jeszcze dwóch mężczyzn i zostały im właśnie takie miejsca. Stojąc nogami na podłodze, tułów musieli położyć na oparciach siedzeń, bo wzwyż nie było w ogóle miejsca. Ale rzeczy niemożliwe w Europie tutaj są oczywistością. I żadne dziwienie się tego nie zmieni.
Plantacja kawy to kilkadziesiąt hektarów bardzo dobrze zadbanych krzewów. Była tam możliwość kupienia świeżej kawy, zamykanej przy nas w próżniowe opakowania. Potem próbowaliśmy złapać dala-dala jadące na masajski targ, ale jak się okazało, wszystkie były przepełnione. Co ciekawe, mimo tego i tak się zatrzymywały chcąc upchać jeszcze jedną osobę, ale my trzymaliśmy się razem. Po kilku próbach została nam tyko jedna możliwość - autostop. I udało się. Pierwszym pojazdem jechaliśmy tylko kilka kilometrów, bo kierowca skręcał do swojej fabryki. Drugi dowiózł nas na miejsce. Machający ręką biały człowiek przy afrykańskiej drodze po prostu zatrzymuje auta w miejscu, ale nie wiem czy będziemy jeszcze powtarzać to doświadczenie.
Targ masajski to istna tęcza kolorowych ubrań tubylców. Handlują oni owocami, mięsem oraz ubraniami, jak łatwo się domyślić najtańszą chińszczyzną. Ale najlepsze stoisko, to sandały z opon we wszystkich rozmiarach i różnym bieżnikiem. Niektóre z wytartym zjeżdżonym bieżnikiem, a niektóre nawet nowe, półokrągłe z motoru. Jak popatrzeć na nogi większości Masajów, są to buty często noszone i pewnie bardzo trwałe. Kiedy podszedłem do takiego stoiska, czyli po prostu folii rozłożonej na ziemi, ekspedient od razu pokazał mi mój rozmiar z różnymi rodzajami bieżnika. Ale mnie nie bardzo to interesowało, nie miałem ochoty na zamianę obuwia.
Reszta tej strony bazaru była bardzo kolorowa, każdy miał swoje zajęcie. Jedni nawijali koraliki na żyłki, drudzy obierali i łupali orzechy, jeszcze inni układali owoce w małe fikuśnie wyglądające kupki, z tą samą ilością owoców, chcąc jakby tym sposobem zastąpić wagę. Po jednej stronie dało się zauważyć więcej kobiet, na przeciw nich natomiast kręciła się ogromna ilość mężczyzn. Okazało się, że tam jest targ zwierzęcy. Masajowie przygonili swoje zwierzęta na sprzedaż. Wszelkiej maści krowy, byki, cielaki i kozy, różnego wzrostu i wyglądu. Było oczywiste, że to męska sprawa. Masajowie chodzili, oglądali, targowali się, wielu witało się, jakby po długim czasie niewidzenia. Wszyscy byli podobnie ubrani, w czerwone materiały charakterystycznie przewinięte w pasie i przez ramię. Niezwykły obraz tego, czym masajscy chłopi zajmują się na co dzień, traktując posiadanie bydła jak wyznacznik pozycji społecznej. Jedni uśmiechali się do nas, inni wystawiali rękę, żeby im coś dać, ale na pytanie: „dlaczego mam ci dać?” nigdy nie uzyskałem odpowiedzi, wzruszali tylko ramionami. Nie była to ironia ani pogarda z mojej strony, ale chęć poznania uzasadnienia tych próśb o wsparcie. Temat tym sposobem urywał się, prośba okazywała się chęcią łatwego zdobycia kilku groszy. Wszyscy oczywiście dziwili się obecnością dwóch białych między tłumem Masajów. To jakby ich prywatny świat, gdzie oni tylko znają zwyczaje i szlaki poruszania się. Biały człowiek tego nie rozumie i może się tutaj czuć trochę zagubiony. Nie mieliśmy zamiaru zostać tam na dłużej, ale tylko zobaczyć i poczuć to, co było dla nas nieznane. Bo to nie jest tylko zwykły handel zwierzętami, ale część ich filozofii życia, kultury i statusu społecznego.
Wróciliśmy do Arushy robiąc zakupy na następny dzień, a raczej dni. Czeka nas dwudniowa podróż non stop do Bukoby leżącej nad jeziorem Wiktorii, blisko granicy z Ugandą. Jak powiedział nam mężczyzna sprzedający bilety, to dokładnie 1103 km i jakieś 36 godzin jazdy. Dla nas przerażające, ale konieczne, jeśli chcemy drogą dookoła Wiktoria Lake dostać się na powrót do Nairobi. Ta jazda powinna pokazać jeszcze wiele twarzy Afryki, których na razie nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić i przewidzieć. Bo cóż tutaj w Afryce może być do przewidzenia?
 

9. Wśród Masajów

8. Oko w oko z Simbu

W poszukiwaniu najpiękniejszych okazów

To nieco dziwna sprawa na środku afrykańskiej sawanny siadać i otwierać komputer. Ale trzeba jakoś się zmierzyć z tym pisarstwem reportażowym albo raczej własnym dziennikiem podróży. Dzisiaj po śniadaniu z jedną parówką i wegetariańskim omletem, pojechaliśmy na istny car cross. Jak przy tych szybkościach po kamienistych drogach przeżyło auto, to tylko dobry mechanik może wiedzieć. Jechaliśmy kilka dobrych godzin takimi drogami w kurzu i pyle, w afrykańskim upale. Okno niekoniecznie warto otwierać, bo każdy samochód zostawia gąszcz podniesionej własną siłą ziemi, powietrze staje się gęste i cały kurz zostałby w samochodzie na nas.
Drogi przez Ngorongoro i Serengeti są raz czerwone, raz białe, a jeszcze gdzie indziej brązowe. Paleta barw zachwyca. Pewnie jeszcze spora gama odcieni tych kolorów pokazuje, jaka jest ziemia afrykańska. Nie ma tu tylko tak u nas cenionych czarnoziemów.
Mijając wiele masajskich wiosek zauważyliśmy, że niektóre z nich są nawet na swój sposób skomercjalizowane. To znaczy, wioska jest jak najbardziej prymitywna, ale za zdjęcie chcą jak słyszałem 50 dolarów. Ale nie jest to ich jedyne źródło utrzymania. Oczywiście za podstawę swojego życia, rzec by można sprawę honoru, uważają hodowlę zwierząt. Widać jak wielu spaceruje po rozległych terenach tanzańskiej sawanny wlokąc za sobą swoją trzódkę - kilkadziesiąt owiec czy kóz. Czasami widać było jak z hodowlanymi stadami mieszały się dzikie zebry, bawoły czy zagubione gnu. Nikt ich jednak nie rozganiał. One same umiały się oddzielić. Jedne zależne od swojej wolności, a drugie od człowieka.
Wjeżdżając do Parku Serengeti mijaliśmy lotnisko z czerwonym pasem startowym. Nie był on wcale pomalowany, wynikał z naturalnego koloru ziemi. Nie wiem co tutaj startuje, ale pewnie jakieś samoloty służbowe. Co chwila zatrzymywaliśmy się mijając jakieś zwierzęta. Często trudno było o ich nazwę, bo trudno było zrozumieć co mówi kierowca-przewodnik w języku angielskim albo kiswahili. Pierwsze dały się zobaczyć strusie, wysokie i nieco tęższe niż te australijskie. Nie widać było żadnego w biegu, wszystkie skubały coś spokojnie na ziemi. Nigdy nie stały pojedynczo, zawsze w małym stadzie. To zresztą, warto zauważyć, zasada zachowania chyba wszystkich zwierząt na sawannie, rzadko można było spotkać samotne osobniki. Nie oznacza to, że nie zdarzały się wyjątki.
Opisałem wcześniej pierwsze spotkanie z lwicą. Bardzo niewyraźnie było ją widać. Niedługo potem, kiedy minęliśmy granice parku, znów udało się wypatrzeć jakieś głowy wystające z bujnej trawy. Trawa i głowy w tym samym kolorze. Kierowca od razu krzyknął pokazując palcem, że to Simbu czyli lew. Podjechaliśmy nieco bliżej, każdy podniecony, że wreszcie po raz pierwszy zobaczy Króla w całej okazałości. Naliczyliśmy ich trzy sztuki, ale to nie był koniec. Co chwilę jakaś głowa podnosiła się z trawy, jakby chcąc nas zobaczyć. Taka wymiana atrakcji. Nie mogliśmy się napatrzyć podziwiając przez obiektyw podniesione lwie głowy. Emocje po polsku i angielsku brzmiały tak samo: ech, och, mmmm. Nagle kierowca ruszył. Żal, że tak szybko odjeżdża. Aż tu nagle skręcił w trawy i powoli podjeżdża do leżących lwów. Teraz to już nie zachwyt, ale przerażenie pojawiło się w naszych oczach, czy aby nie jest niebezpiecznie. Ale pewnie wie co robi… No to pstrykamy zdjęcia z dwóch metrów, mając głowy wystawione z samochodu i uciekamy. Przecież one mogą się na nas rzucić. To kilka dorosłych osobników, jeden duży samiec i parę małych lwiątek. Ale kierowca stoi i sam podziwia. No to chyba tak można, emocje zelżały, ale gotowość instynktowej ucieczki tkwiła w nas cały czas podnosząc ciśnienie. W końcu to pierwsze spotkanie z takiej odległości. Jedno jest pewne, są piękne i nie można wyjść z podziwu widząc je z bliska. Można patrzeć i patrzeć, z gotowymi do ucieczki mięśniami, chociaż wiadomo, że nie ma się najmniejszych szans. Jednak logiczne myślenie wyłącza się, kiedy wpada się w zachwyt, okupiony jak się okazuje dużym niebezpieczeństwem. Nigdy nie myślałem, że takie zwierzęta mogą nie reagować, kiedy podjeżdża do nich kilka samochodów. Nic sobie z tego nie robią, a są przecież groźne, dzikie i pewnie niejednemu człowiekowi zrobiły krzywdę. Być może pobyt w parku i ich częste obcowanie z turystami są następstwem jakiejś tresury. Na pewno w dżungli byłoby inaczej.
Nie ujechaliśmy daleko, kiedy kierowca patrząc chwilę przez lornetkę, oznajmił nam, że cień siedzący na kopcu insektów to leopard. Wytężając wzrok niewiele dostrzegliśmy, ale ustawiając na maksimum zoom aparatu coś jednak było widać. Był to duży kociak kręcący głową, ale nie widać ani jego koloru, ani wzrostu. Trzeba uwierzyć na słowo. Ale w takich chwilach, nawet jeśli nie jest się dwa metry od dzikiego zwierza, jak w przypadku wcześniej spotkanego lwa, czuje się dużą ekscytację. Spotkaliśmy stworzenia bardzo rzadkie, cenione za swój spryt, należące do ścisłej elity reprezentującej świat zwierząt. Nawet jeśli to przeżycie ma się opierać tylko na doświadczeniu kierowcy - przewodnika i wierze w jego słowa.
Jedziemy kilka dni sawanną, cały czas drogę przebiegają gazele i antylopy, jakby grały w rosyjską ruletkę: przebiegnie albo nie. Tych zwierząt nie jest najwięcej. Ale wskazuje to na proste równanie w świecie animalsów: kiedy jest dużo chętnie przez nas podziwianych drapieżników, na pewno nie jest to spokojny czas dla innych czworonogów takich, jak gazele, antylopy czy zebry. Żyją one poniekąd jako pożywienie dla drapieżników. I tak co pokolenie, powiedzielibyśmy w świecie ludzi. Ale rzeczywiście, kiedy więcej jest spokojnej zwierzyny, jak wspominane gazele czy antylopy, wtedy szybciej rozmnażają się drapieżniki. To przykre, ale nieuniknione prawo. Tak wygląda życie na sawannie, ona rządzi się swoimi prawami. Nawet jeśli to obserwujemy, to i tak nie możemy wkroczyć z ingerencją, gdyż nie doprowadzi ona do niczego dobrego.
Człowiek nie potrafi zatrzymać się na naturalnych potrzebach, odkrył coś takiego jak luksus, czyli gromadzone rzeczy ponad codzienne potrzeby. Tłumaczy to na tysiąc sposobów i ma to jakieś uzasadnienie, ale jedno jest pewne, wykraczać poza naturalne potrzeby to przywilej i już nawet nie jakaś potrzeba człowieka, ale nie oddanie ostatecznego głosu naturze jest przegraną. Spryt i inteligencja oraz ślepa wierność postępowi ludzkiemu to nie wszystko jakby się wydawało dzisiaj. Piękne są stada malowanych biało-czarnych koni, są bardzo czyste i czujne. Piękna jest pani o długiej szyi, zwykle w towarzystwie dwóch czy trzech osobników.
Można wiele minut patrzeć na kąpiące się hipopotamy. Wychodzą z wody, kiedy jest chłodno, jedzą trawę, potem odpoczywają godzinami w słońcu, chłodząc w wodzie kilkutonowe cielska. Piękne i ciekawe są wszystkie ptaki, ale jest ich tak wiele, że nie sposób zapamiętać ich nazwy. Tak jak w Muzeum Narodowym w Nairobi, gdzie zgromadzono ich tysiące. Ogromna wystawa dumie prezentuje pewnie większość bogactwa ornitologicznego Kenii.
Warte obserwacji na sawannie były też hieny i sępy. To nierozłączni towarzysze, ponieważ te obydwa gatunki żywią się padliną. Hiena nie może wyczuć ani dostrzec na ogromnej przestrzeni sawanny żadnej padliny. Natomiast sępy z wysokości swojego lotu potrafią dużo więcej. Dlatego to szare cętkowane zwierze porusza się patrząc w niebo, gdzie gromadzą się sępy. To zawsze jest kierunek wędrówki hieny. Dopada łupu i sama żywi się pierwsza, rozganiając sępy. Ale cierpliwość tych ptaków i świadomość, że ten wyrośnięty pies w cętki nie jest w stanie wszystkiego pożreć ani zabrać ze sobą, każe stać dumnie i czekać cierpliwie na swoją kolej. Natura potrafi wszystko wyczyścić. Kolejka do każdego padniętego zwierzęcia jest spora. W ten sposób widać współpracę w rodzinie padlinożerców - zależność polowania z ziemi i z powietrza, ale również inteligencję i dużą zaradność.
Kolejnym ciekawym zwierzęciem jest słoń. To potężne zwierzę również żyje w stadach. Ale nie obcy jest też widok samotników. Nie koniecznie jest to stary osobnik, skazany na bezwarunkowe oddzielenie się od stada i doczekanie samotnie śmierci. Słonie żyją ok. 60 lat, trudno powiedzieć ile z tego przypada na starość. Taki potężny samotny osobnik podchodził przez dwa dni do campingu w Ngorongoro. Pierwszy raz wieczorem dał się zauważyć jako spragniony, bo zanurzył swoją długą trąbę w ogromnej beczce z wodą i kilka razy pompując wodę popijał sobie. Był nie lada atrakcją wśród białych turystów. Ogromne pożółkłe kły i on sam ogromny. Pewnie łatwiej mu było podejść i zabrać trochę wody białym goszczącym na jego terenie niż fatygować się do pobliskiej rzeki. Okazał się trafionym obiektem do zdjęć dla wszystkich. Widać jednak, że biali ludzie nie są do końca świadomi niebezpieczeństwa, jakie im grozi ze strony słonia. Od razu potraktowali go jak swojego przyjaznego kolegę. Ale każdy Tanzańczyk krzyczał głośno, żeby nie podchodzić za blisko, bo reakcja tak ogromnego zwierza jest nie od przewidzenia. Jeśli nie siedzi się w samochodzie z odkrytym dachem, to już nie jest bezpośrednia część safari.
Wcześniej w parku nad jeziorem Maniara udało się przeciąć słoniom ich trasę rodzinnej wędrówki. Było tam jakieś 10 dorosłych sztuk i kilka małych słoniątek. Prezentowały się bardzo okazale jako największe zwierzęta lądowe. Powoli wychodziły z zarośli, coraz to większe, jakby najmocniejsi mieli za zadanie obstawiać i chronić całe stado dając tym samym poczucie bezpieczeństwa. Powoli i ociężale, nie zważając na zatrzymujące się pojazdy, przechodziły kilka metrów od nas. Widok bardzo piękny. Był czas nie tylko na robienie zdjęć, ale na podziwianie ich potęgi, na bezpośredni kontakt pewnie nikt z obserwatorów nie odważyłby się.
Jak zapewniał nas Omi (przewodnik), gnu - typowe zwierzęta stadne, odbywają w październiku swoje wędrówki z południa na północ. Potem odwrotnie, więc pewnie nie narzekają na nudę. Dlatego trudno nam było wypatrzeć kilkutysięcznych stad, ale jednak spotkaliśmy kilkaset osobników pasących się razem na wysuszonej trawie. W czasie naszego pobytu na Serengeti w Tanzanii jest pora, gdzie opady deszczu są najmniejsze w roku. Dlatego być może trawa miała wygląd siana, a większość gnu najprawdopodobniej była na północy czy w parku Masaj Mara w Kenii.
W przedostatni dzień, objeżdżając ogromny krater wulkanu Ngorongoro w Tanzanii, udało nam się zobaczyć ponad tysiąc gnu w jednym stadzie. Ale jak się domyśliliśmy, do tego krateru raczej nie ma wędrówek, bo trzeba byłoby pokonać w pionie jakiś 300 m dzielące krater i resztę świata. Gnu jest bardzo wrażliwe, ale w tak dużym stadzie nie do pokonania jako całość. Drapieżniki atakując ich stada mogą jednak łatwo złapać pojedyncze osobniki. Poza tym w czasie wędrówek tych antylop wiele, próbując przedostać się przez rzekę lub inny zbiornik wody, pada ofiarą np. krokodyli. Nie mówiąc już o takich drapieżnikach jak lew, gepard, lampart, pantera i pewnie jeszcze wiele innych. Poza tym zawsze wokół stada kręci się kilka zebr. Tym sposobem ratują siebie, a wystawiają o wiele mniej sprytne gnu. Antylopa gnu wygląda jak większy osioł obrośnięty zwisającą sierścią na szyi i ma charakterystyczne ciemnobrązowe paski na szyi. Każdy powtarza, że jest to najgłupsze zwierzę, bo nie potrafi działać samodzielnie i nawet instynkt nie wiele ma tutaj do powiedzenia, reaguje tak jak każdy poprzedzający go osobnik w stadzie.
Długo polowaliśmy, żeby zobaczyć jednego z największych ssaków, tego z rogiem na nosie. Widzieliśmy dwie sztuki z oddali, w Ngorongoro. Jak mówił przewodnik była to matka z małym. Na moje oko mały nie był wcale o wiele mniejszy od rodzicielki. Ogromne czarne cielska nosorożców przewalały się przez ponad półmetrowe trawy podążając w stronę jeziorka. Czasami dało się widzieć jedynie czarne punkty wystające z traw. Jak widzi się taką niespotykaną w Europie atrakcję, podziwia się i stwierdza ponad wszelka wątpliwość, że te zwierzęta są wspaniałe. Mimo, że jakieś standardy estetyki każą twierdzić, że ani hipopotam ani nosorożec to nic pięknego, kiedy widzi się je w dzikiej naturze kryteria estetyczne się zmieniają.
Gady to rzadkość na sawannie. Nie ma tutaj wiele wody, a przecież one wszystkie kochają wilgoć. Są jednak małe i na pewno mają możliwość szybkiego chowania się w zaroślach i trawach. Gdyby powoli spacerować nocą i wczesnym rankiem, dałoby się zobaczyć wiele odmian węży czy jaszczurek. Udało się nam spotkać tylko jednego jadowitego węża, przy asfaltowej drodze poza parkiem. Przewodnik wspomniał nazwę, ale po angielsku, dlatego trudno o zapamiętanie. Był to wąż, od którego jadu człowiek strasznie puchnie i do trzech dni umiera. Jadu wprowadzonego do organizmu nie da się zatrzymać. Toksyny zatruwają organizm z szybkością krwiobiegu i, jak twierdził Omi, albo zdąży się odciąć miejsce ukąszeni pozbawiając ręki lub nogi, albo wyrok jest oczywisty. Żeby zobaczyć gady na sawannie, trzeba przygotować specjalne polowanie, bo ich czujność, spryt oraz niewielki kształt są najlepszą ochroną tych zwierząt.
W suchych terenach sawanny jest też wiele gryzoni. I one odgrywają ważną rolę w ekosystemie, nie tylko dlatego, że są pożywieniem dla większych i mocniejszych zwierząt, ale zjadając korzenie i szkodliwe owady ograniczają wiele epidemii groźnych nie tylko dla człowieka, ale i zwierząt.
Przez kilka dni wędrówki po parkach Tanzanii towarzyszyły nam guźce. Przeważnie na kolanach, ryły swoim nosem w ziemi szukając pożywienia. Podobne są do świni albo dzika, ale o wiele mniejsze. W tym miejscu jest też wiele odmian gazeli - gazele Thomsona, Granta oraz antylopy topi, impala, dik-dik i gnu. Ich stada są wszędzie i jest ich niewątpliwie najwięcej. One zapewniają przetrwanie drapieżnikom i w widoczny sposób „zaludniają” pustkowia sawanny. Rzadko kiedy są w samotności, przeważnie żyją w stadach, łączy ich podobny styl życia, wszystkie to zwierzęta kopytne i roślinożerne. Czasem potrzeba dobrego specjalisty, żeby odróżnić te wszystkie rodzaje antylop.
Stadność to szczególny styl życia na sawannie. To przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa powodowane zaostrzoną czujnością zewnętrznej części stada. Widząc rozbiegające się stada gnu można od razu domyślić się, że coś je atakuje. Poza tym widać podniesione głowy wszystkich najbliższych zwierząt. W stadzie łatwiej je upolować, ale z drugiej strony też łatwiej tam przeżyć nawet najsłabszemu osobnikowi. Zachowania te są tutaj przekazywane z mlekiem każdej samicy. Każde zwierzę instynktownie wie, co go wcześniej czy później czeka, kiedy oddali się od stada. Chyba, że jest się potężnym słoniem. Widząc leniwego lwa, który chętnie pozuje do zdjęć leżąc w cieniu drzew, łatwo można określić, że ma już wiele lat. Dla nas był lwem nadal groźnym, ale swoim braciom nie był już potrzebny. Bezdyskusyjne i straszne jest prawo przyrody skazując takie osobniki na samotność, ale w tym wymiarze jak widać liczy się tylko siła. Albo gwarantujesz przeżycie albo giniesz w samotności. Ciekawe, ile z tego bierze człowiek. Wpisany w prawa przyrody podobne zachowania ma w swoim instynkcie. Albo przyjmie postawę egoistyczną, albo z przewagą rozumu i wrażliwości zachowa się lojalnie do końca. Często obserwujemy tego typu zjawiska w swoim otoczeniu.
 

8. Oko w oko z Simbu

7. Safari w pełnej okazałości

Zachwyt światem afrykańskich zwierząt

Bardzo wcześnie rano obudził mnie stukot rozkładanych straganów przy ulicy, przy której był nasz hostel. Jak się okazało nasz pokój miał okno, ale bez szyby. Dobra strona tego jest taka, że mieliśmy stałą wymianę powietrza, zła to odgłosy z ulicy. Wstałem z nieco bolącą po wieczorze urodzinowym głową, ale przecież nic w tym nadzwyczajnego. Pamiętam jeszcze, że wieczorem wyszliśmy jeszcze do hotelowej restauracji, skąd dochodziły odgłosy meczu Hiszpania - Niemcy. Jak się później okazało 1:0, a Hiszpania zmierzyła się później z Holandią w finale Mistrzostw Świata w niedalekiej Republice Południowej Afryki.
Tak jak byliśmy umówieni, samochód przyjechał po nas o dziewiątej, ale przy agencji turystycznej musieliśmy czekać na wyjazd jeszcze chyba z godzinę. Leciwa Toyota Land Cruiser została zapakowana, mieliśmy jeszcze zabrać nasze jedzonko oraz kupić sobie wodę w jakimś markecie, jak obiecywał kierowca. Mają się do nas dosiąść poznani wcześniej Rayan i Hanna z Londynu. Do składu na pięciodniowe Safari wchodził jeszcze sympatyczny kierowca i przewodnik w jednym - Omi oraz kucharz, który przedstawił się jako Mr. D. Do najbliższego planowanego punktu, czyli Campingu Panorama przy jeziorze Maniara mieliśmy jakieś 150 km. Droga zleciała bardzo szybko, bo nie było ruchu na tej trasie. Ale dla mnie najmilsze było to, że przejeżdżaliśmy przez ziemie Masajów. Zatem nie brakowało oryginalnie ubranych przedstawicieli tego plemienia ze stadami swoich kóz i krów. Było wśród nich wiele dzieci, bardzo małych jeszcze, a już trudniących się tym podstawowym masajskim zajęciem, tj. pasterstwem.
Mijane miejscowości przy trasie to wszystko wioski czy miasteczka masajskie. W niedużych odległościach od drogi widać było niewielkie skupiska bardzo nietypowych domów. Były to mieszkania Masajów – okrągłe, zbudowane z jakiegoś drewna domy ze słomianymi dachami. Wyglądało to bardzo skromnie, jeśli i to określenie nie będzie za dobre. Siedliska rozstawione wśród niewielkich zarośli afrykańskiej sawanny pokazywały, do kogo rzeczywiście ta ziemia należy i kto tutaj jest gospodarzem. Rozmieszczenia tych charakterystycznych zabudowań dokonano zgodnie z przemyślaną logistyką urbanistyczną.
Poza tym nie było tu innych oznak tzw. cywilizacji. To też dawało do myślenia na temat zagospodarowania tego terenu. Pisząc o skromności zabudowań wcale nie miałem na myśli jakiegoś zacofania. Ci ludzie kultywowali swoje odwieczne tradycje i styl życia w niezmiennej postaci. Nawet wybudowanie tutaj drogi nie wiele zmieniło. Chociaż pewnie znalazło się wielu i takich Masajów, którzy poszli za ciosem globalizacji. Mijaliśmy też szkoły masajskie, co dowodzi, że państwo musi i chce inwestować w przyszłe pokolenie Masajów jako obywateli Tanzanii.
Na wspomnianym campingu rozpakowaliśmy nasze bagaże i pojechaliśmy do parku otaczającego jezioro Maniara. Kiedy przekraczaliśmy granicę parku, powitało nas stado blue monkeys, czyli niebieskich małp. Chociaż nie znam się dokładnie na zwierzętach poza tym, że odróżnię małpę od żyrafy, to rzeczywiście miały one odcień niebieskawy. Jedne samotne, inne z małymi, a jeszcze inne potężne samce torowały sobie drogę rozpychając się szerokością własnego ciała. Małp nie brakowało w ciągu całej naszej kilkugodzinnej drogi po parku Maniara Lake, były niebieskie, szare, a nawet białe. Ale dla mnie było najważniejsze, żeby zobaczyć coś bardziej egzotycznego, coś ze świata zwierząt, czego jeszcze nie miałem okazji widzieć.
Nie musiałem długo czekać, bo obok nas stanęło spokojnie stado antylop. Piękne, jasnobrązowe z ogromnymi białymi dekoltami oraz czarnymi paskami na białym tle z dwóch stron ciała. Jakby śnieżnobiała koszula z gustownie dobranym krawatem. Małe, średnie i te największe samce z majestatycznymi rogami, czuwające nad bezpieczeństwem bezbronnych samic i małego potomstwa w swym stadzie. Wyjeżdżając z lasu zobaczyliśmy na roztaczającą się aż do samego jeziora ogromnej polanie, w odległości jakichś 20 m, kilka zebr. Niezwykle pomalowane na czarno-biało koniki, w swoim naturalnym stroju odważnie pozowały do zdjęć. Jak wyuczone modelki na wybiegu swojej dzikiej natury, którą człowiek ogrodził dla pokazania światu, że cuda natury mogą żyć godnie tylko tutaj, na wolności, a nie za kratami ogrodów zoologicznych.
Jadąc do brzegu jeziora, w odległości jakichś 500 m, zobaczyliśmy spacerujące sobie cudo o najdłuższej szyi świata. Była piękna i majestatyczna, poruszała się powoli zrywając co rusz jakiś listek z małego krzaczka lub drzewa. To najwyższe zwierzę świata oglądaliśmy jeszcze kilka razy i to nawet z odległości 10 m w towarzystwie całej rodziny. Tak blisko nie pozwoliła nam podejść już żadna żyrafia familia. Samiec miał ciemniejsze ubarwienie skóry, jego żona nieco jaśniejsze, jakby wyczuwając letnią porę i dobierając do tego ubiór. Ich małe kilkumetrowe dziecko nieźle sobie radziło z obgryzaniem drzewa, do którego nam przyszłoby przystawić sporą drabinę. Piękna żyrafa na pewno uszlachetnia i ubarwia Safari. Na Serengeti spotkaliśmy jeszcze wiele takich okazów, ale nie ukrywam, spodziewałem się więcej.
Gdy dojechaliśmy do jeziora, uderzył nas zaskakujący widok - wszędzie było biało. Okazało się, że to tysiące pelikanów - białych ptaków o ogromnych dziobach, które potrzebowały trochę pasa startowego, żeby wznieść się, a potem wylądować na ziemi albo na wodzie. Ta podwójna umiejętność na pewno pomaga im w zdobyciu pożywienia, a niekiedy ratuje od niebezpieczeństwa.
Jezioro Maniara ma to do siebie, że do kilkuset metrów od brzegu ma wodę słodką, a na środku słoną. Dlatego łatwo można było wypatrzeć przy brzegu wyspy leniwych hipopotamów, które zanurzone w wodzie wylegiwały się na słońcu. Na ich ogromnych cielskach przystawały czasem ptaki, jak na wyspie odpoczynku w czasie długiego rejsu. Nikt nikomu nie robił żadnej krzywdy. Hipopotamy tylko wzdychały głośno nabierając albo wypuszczając powietrze po kilkuminutowym zanurzeniu w wodzie. Nieopodal biegały czarne niewielkie dziki zwane guźcami. Jak świnki wypuszczone z chlewka ryły nosem w ziemi w poszukiwaniu jakiegoś kąska dla siebie. Na skraj lasu wyszło stado zebr. Kilka kilometrów dalej na brzegu stało stado bawołów, a pośrodku równinnej polany samotna gnu. Nie powinna być w tym miejscu sama, tylko ze swym stadem, bezpiecznie, razem z rodziną szukać pożywienia.
Kiedy przyjdzie pora będzie wędrować jak natura nakazała, kolejne setki kilometrów przenosząc się w lepszy i znośniejszy klimat, gwarantujący zdrowie i możliwość rozmnażania. Można było długo stać i patrzeć. Wierzcie albo nie, dookoła widziałem to wszystko, co wcześniej oglądałem tylko na obrazkach. To, co było dla mnie egzotyką teraz stało się rzeczywistością. Zwierzęta świata, dalekie i niespotykane w Polsce, widziałem z tak bliska w ich naturalnym środowisku.
Ten świat puszczy nie mając wyjścia, musiał udostępnić siebie dla człowieka, żeby ten, który ma władzę nad wszystkim stworzeniem widział, cenił i uczył się od natury zależności na miarę potrzeb, a nie potężnego i niszczącego bogactwa, które nigdy nie jest nasycone.
Aparat pstrykał kolejne zdjęcia chcąc zatrzymać święty niedostępny świat na wiele lat, żeby pokazać innym i zachęcić do zobaczenia egzotyki w naturze, a nie tylko na ekranie bądź w książkach. Śmialiśmy się, że do szczęścia jeszcze brakuje nam tylko widoku lwa. Skoro tyle zwierząt dało się podziwiać i sfotografować, to potrzebny jest jeszcze król. Przecież ten teren to jego królestwo.
Po kilku godzinach objeżdżania parku, stojąc z głową wystawioną przez dach samochodu, zobaczyłem wreszcie przed nami spacerującą lwicę. Kiedy krzyknąłem do kierowcy, że przed nami Lion, ten dodał gazu, ale lwica też przyspieszyła. Udało mi się uchwycić jej chowający się zadek. Królewskie zwierzę schowało się w zaroślach 10 m od nas. Widać było tylko głowę. Niestety aparat fotograficzny nie dał rady. Przez kilka dobrych minut nikt nie wypowiedział ani słowa. Staliśmy na samochodzie patrząc w zarośla, gdzie lśniły oczy naszej lwicy. Ona jakby wyreżyserowała to spotkanie. Królowej nie można tak łatwo sfotografować dla prywatnych potrzeb. Patrzyła na nasze miny, mówiły one bardzo wiele. Jakby ludzie zapominając, kogo widzą, nie pamiętali o pałacowych manierach. Mam nadzieję, że objeżdżając jej królestwo, dane nam będzie jeszcze zobaczyć samego króla. Po takim spotkaniu już mało istotne było zobaczenie z odległości 3 metrów ogromnej rodziny słoni i pięknej dostojnej żyrafy. Najważniejsza była chwila z Królową.
Wracaliśmy umęczeni, ale zauroczeni krajobrazami i pełni wrażeń. Rozpakowaliśmy się w przydzielonym namiocie z widokiem na jezioro Maniara i całą dolinę odwiedzanej puszczy. Cudownie! Na kolację jedliśmy, jak raczył sobie kierowca żartować, zupę z żyrafy, a na drugie ryż z mięsem i warzywami polany sosem. Wszystko bardzo dobre i syte. Po kolacji zaczęto wynosić instrumenty. Zapowiedziano, że teraz będzie występował Black Tigers Acrobatic Group. Kilku tubylców o niezwykłej sprawności akrobatycznej pokazało w iście afrykańskim stylu swoje umiejętności. Było na co popatrzeć. Poza tym bardzo rytmiczna lokalna muzyka kazała klaskać, a co najmniej ruszać sobie nogą do taktu wystukiwanego na bongosach i bambusowych cymbałach.
Na koniec nawet udało im się zaciągnąć mnie do tańca, oni sami pokazywali jak się ruszać, a my wciągnięci w tę zabawę musieliśmy ich naśladować. Przyznam szczerze, że wcale nie jest to takie proste jak się wydaje. Zawsze jakiś element ruchu ucieknie, ale pewnie jak na pierwszy raz nie było wcale tak źle.
Teraz kończąc opis dzisiejszego dnia, siedzę nad urwiskiem, nie mam już widoku na dolinę jeziora Maniara, wieje zimny wiatr, a w oddali migoczą sztuczne światłą. Słychać grające koniki polne i sapiące ciężarówki, które wspinają się pod górę krętymi serpentynami. A dzień jakby z innego świata.
 

7. Safari w pełnej okazałości

6. W Tanzanii - kierunek: SAFARI

W drodze do celu - Park Serengeti

Ranek dość wczesny, bo musieliśmy wstać o 5:00. Zamówione na 5:30 śniadanie zapukało do pokoju, ale okazało się, że była tylko herbata, bo jak tłumaczył nasz kelner wszystkie sklepy są zamknięte i nie można nic kupić. Oczywiście nie można mu wierzyć, bo jak w stolicy tak tętniącej życiem całą noc można zamykać sklepy. Zresztą spostrzegawcze oko Zbyszka wypatrzyło sporo jajek w kuchni. Ale nie było czasu na targi, wypiliśmy herbatę, zjedli opakowanie polskich kabanosów i poszliśmy na stację tutejszego PKS. Autobus już czekał, kierowca i „naganiacz” dobrze wiedzieli o dwóch białych rezerwujących sobie miejsca z przodu do Arushy w Tanzanii. Droga miała zakończyć się około południa, ale dojechaliśmy o 14:30. Nie mogła trwać krócej, bo nie było żadnych postojów oprócz 30 min na granicy, a kierowca poczynał sobie nieźle jak na możliwości tutejszych dróg.
Cały dzień jazdy i ani jednego zdjęcia. Ale podróż była opłacalna, bo widoki ciekawe. Po pierwsze widać jak wiele budują dróg, tak po stronie Kenii jak i Tanzanii. Chyba nie mają z tym większych problemów, bo nawierzchnia jest przygotowana przez naturę. Po prostu skały. Reszta niezbudowana, to drogi szutrowe, gdzie za autobusem zostaje sporo kurzu. Tak właśnie wygląda wielka sawanna afrykańska, tak sobie wyobrażałem ten kontynent. Sporo żółtych traw i niewielkie krzaczaste drzewka. Nawet w jednym miejscu udało się zobaczyć duże stado zebr, był to nie lada widok. Jednak dla mnie najciekawsze były oryginalne ubrania Masajów. Dzieci, kobiety i dorośli w kolorowych strojach z przewagą czerwonego płótna specyficznie narzuconego na siebie. Poza tym kobiety z odstającymi na 90° uszami z powodu ciężaru noszonych ozdób. Chyba nie można tego nazwać po prostu kolczykami. Ich wioski przy drodze są niesamowicie skromne.
Jak z obrazka: drewno złożone w prostokąt jako dom i okrągłe konstrukcje obite błotem jako gospodarskie obejście albo inne domy. Na razie trudno mi stwierdzić do czego służą wszystkie budowle stojące obok siebie. Pewnie tylko jedna z nich jest domem mieszkalnym. Na pewno z budową takich domów nie ma za wiele problemów, prosta i nieskomplikowana architektura. Jest to przydatne przy częstym przenoszeniu się i szybkim umiejscawianiu nowych domostw. Mam nadzieję, że będzie jeszcze czas na zdjęcia i dokładne przyjrzenie się ich życiu. Kiedy dojechaliśmy do Arushy w Tanzanii zaczepił nas kolejny „naganiacz”, bo wiadomo po co biały przyjeżdża do tego kraju. Albo chce iść na Kilimadżaro albo jechać do parku Serengeti. My wybraliśmy to drugie. Znalazł nam agencję, która po długich targach dała chyba dobrą cenę na nasze pięciodniowe zapoznawanie się z fauną i florą Afryki, nie pomijając przy tym masajskiej kultury.
Co będzie z tym Safari, to jeszcze zobaczymy. Wizę do Tanzanii kupiliśmy bez żadnego problemu płacąc 50 dolarów w okienku na przejściu granicznym. Safari mamy za 670 dolarów, na nic zdały się tłumaczenia, że za taką cenę jest 10-dniowa wycieczka po Europie. No cóż, to tylko dla białych, ale niby po co do tego parku mieliby jechać tubylcy? Jak biali, to i ceny amerykańskie, bo na pewno taka stawka nie ma nic wspólnego z polskimi cenami. Ale nie ma co narzekać, w końcu po to tutaj przyjechaliśmy, park Serengeti jako największy był jednym z naszym głównych celów. Ot, dzień kolejnych urodzin przy wieczornej buteleczce. Ale za to, na kolejnym kontynencie. Rok temu w Amritsar w Indiach, dzisiaj w Tanzanii.
 

6. W Tanzanii - kierunek: SAFARI

5. Kenia gotowa do odkrycia

Nairobi - kolejna odsłona Afryki

Zobaczyliśmy już jedną z twarzy Afryki, jutro wyjeżdżamy z Nairobi. Centrum tego miasta, jak większość stolic świata jest nowoczesne. Co prawda nie można porównywać go z Nowym Jorkiem, Paryżem czy Londynem, ale styl tych miast ujednolica się. Jakiś globalizacyjny standard musi i tutaj zawitać. Jednak pozostaje zawsze ta różnica, że w Kenii takie miasto jest jedno. Ludzie ubrani są po europejsku czy amerykańsku, nie wiem jakie określenie pasuje tutaj lepiej. Nie widać nic regionalnego nawet z okien autobusu przejeżdżającego przez biedne dzielnice, targowiska i miejsce warsztatów stolarskich czy samochodowych ustawionych na zewnątrz lub w małej lepiance przy samej drodze. Rzuca się też w oczy mnóstwo siedzących tubylców, a obok nich warsztaty i miejsca pracy usługowej. Nie chcę skrajnie myśleć, ale obserwując taką sytuacje i wygląd tych dzielnic wszystko idzie zrozumieć.
Wieczorem poszliśmy do hotelowej restauracji, sprawiała wrażenie przeciętnej albo poniżej przeciętnej. Ta druga opinia stąd, że kiedy zapytałem o menu to kelner wymienił „chiken i chipsy”. „I tyle?” - zapytałem. „Tak” - odpowiedział mi z wielką oczywistością. No to z tego wybrałem „chikena i chipsy”. Była to bardzo duża i naprawdę sycąca porcja. Ciekawe było to, że przed jedzeniem podszedł do nas kelner z wanienką, mydłem i dzbankiem z ciepłą wodą. Domyśliliśmy się, że służy to do obmycia rąk, co skrupulatnie wykorzystaliśmy. Okazało się to o tyle potrzebne, że do jedzenia nie otrzymaliśmy sztućców, tylko miały nam do tego wystarczyć nasze palce. Powiem szczerze, bardzo nam smakowała kolacja jedzona tymi prywatnymi sztućcami. Kupiliśmy też przejściówkę do prądu, bo gniazdka tam mają angielskie. Godzinka przed Internetem i wiadomość, że naszym nowym prezydentem jest Pan Bronisław Komorowski. Mam nadzieję, że ta informacja otrzymana w Nairobi, będzie miała jakieś symboliczne znaczenie. Zinterpretuję to sobie po jakimś czasie pełnienia przez niego urzędu i po bliższym poznaniu przeze mnie wschodniego wybrzeża Afryki.
 

5. Kenia gotowa do odkrycia

4. Odkrywania Afryki ciąg dalszy

Wspaniała informacja z lotniska

Rano nie spieszyliśmy się ze wstawaniem, bo umówiliśmy się na telefon na lotnisko około 10:00. Przed 9:00 zapukano do pokoju przynosząc śniadanie. To bardzo miłe zaskoczenie i wielka gościnność. Omlet jajeczny, dwie lekkie kromeczki z masłem i herbata, a do tego dwa dzbanuszki mleka, niestety niewykorzystane przez nas. Oczywiście ze smakiem skonsumowaliśmy to jedzonko. Gdy poszedłem zadzwonić na lotnisko, miły pan w recepcji wybrał w swojej komórce podany numer i podał mi telefon. Tego obawiałem się najbardziej, bo co niby miałbym usłyszeć mając po jednej stronie ucha ogromny hałas z ulicy, a po drugiej ścieranie ścian przez trzech tynkarzy. Jednak rozmówca podał mi moje nazwisko i powiedział, że jest OK. Radośnie pośpieszyłem do Zbyszka z informacją, że jedziemy na lotnisko, gdzie o ile dobrze zrozumiałem, czekają na nas bagaże. Autobus był już na przystanku. Wiele ludzi bardzo się zdziwiło, widząc dwóch białych jadących autobusem, a nie taksówką. No cóż, już nie raz spotkałem się z taką reakcją. Jechałem na lotnisko z wielką wiarą, że udało mi się dobrze zrozumieć pana informującego o przybyciu naszych bagaży. Wejście na halę przylotów to cała procedura. Przepustką była zamiana paszportu na identyfikator i zarejestrowanie się w Security Office. Czekała tam już młodziutka kobieta ze Szwajcarii w tej samej sprawie. Kiedy weszliśmy pobiegłem do taśmy wyprowadzającej bagaże i podnosząc ręce do góry z wielkiej radości oznajmiłem, że dobrze zrozumiałem po angielsku, a może nawet w języku suahili, nieważne w jakim. Nasze bagaże były już blisko. Jeszcze chwila oczekiwania na człowieka, który był władny wydać nam naszą własność. Marzenia o paście do zębów i świeżej bieliźnie ziściły się. W takich okolicznościach to naprawdę wielka sprawa.

 

Wróciliśmy snując dalsze plany

Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy zorientować się skąd odjeżdża autobus do Arushy w Tanzanii. Nie było to trudne i nie było wcale daleko. Kupiliśmy bilety rezerwując sobie dla lepszych widoków miejsca obok kierowcy. Potem naprawa stłuczonych okularów Zbyszka i kolejny cud – Zbyszek widzi i czyta. Dzień cudów! Niedaleko naszego hotelu było Archiwum Państwowe, a tam według przewodnika, niezła wystawa. Okazało się, że nawet ciekawsza niż w Muzeum Narodowym. Poza różnymi maskami ludów afrykańskich i poza wszelakimi przyrządami codziennego użytku, wiele malowideł kultury ludów plemiennych, rzeźby jakichś bożków, zwierząt afrykańskich, kuchnia domowa w lepiance afrykańskiej i wiele innych ciekawych eksponatów pokazujących dawne i w jakiejś mierze obecne życie Czarnego Kontynentu. Na pierwszym piętrze bogata wystawa zdjęć najnowszej historii niepodległej Kenii oraz zdjęcia z wizyty królowej angielskiej, a po drugiej stronie balkonu wystawa pocztówek i znaczków z wielu krajów Afryki. Nie powiem, wrażenie bardzo duże. A poza tym kobieta sprzedająca bilety zaczęła nas uczyć języka suahili, a my sprawdzaliśmy jej przyswajalność polskiego. To nawet ciekawa wymiana umiejętności wymowy.Potem spacer na Masai Market. Niby współczesna nazwa, a było to niewielkie ogrodzone drutem kolczastym targowisko ręcznych robótek murzyńskich. Liczyłem na spotkanie jakiegoś Masaja, ale poza trzema starszymi paniami z ogromnymi kolczykami plemiennymi, nie było nawet żadnego przebierańca. Ale to dopiero pierwsze zetknięcie się z kulturą Masajów, co prawda jedynie namiastka, ale daje jakieś wyobrażenie. Reszta przed nami. Utrapieniem byli kolejni naganiacze zapraszający na swój biznes, jak to określali, czyli małe stanowisko z wyłożoną folią, a na nich koraliki, bransoletki, rzeźby, dzidy, strzały, ubiory masajskie, malowidła plemienne itd. Ale dało się odczuć w tym miejscu, że to najbardziej afrykańskie miejsce z dotychczas odwiedzanych. Jak niektórzy opowiadali po cichu, przyjechali z daleka i to ich jedyny sposób utrzymania rodziny. Wierzyć czy nie, myślę, że wiele w tym prawdy. Targ to najprawdopodobniej miejsce pracy i utrzymania dla wielu ludzi w tym kraju. Jednak trzeba tutaj odróżniać życzliwość od nagabywania do kupienia czegoś. A szkoda, bo w ciągu dwóch dni pobytu nie da się poznać kim jest Kenijczyk albo lepiej kim jest Afrykańczyk. Mi właśnie o to najbardziej chodzi w tej podróży, dlatego chciałem zaglądnąć w to miejsce.
 

4. Odkrywania Afryki ciąg dalszy

3. Kolejny dzień wrażeń w Afryce

Uroki stolicy Kenii

Rankiem po wypiciu dużej herbaty, omijając zaproszenia do taksówek, pojechaliśmy autobusem do centrum Nairobi. Niemałym zaskoczeniem dla odwiedzających to miasto po raz pierwszy było proste pytanie „naganiacza autobusowego”: „a gdzie dokładnie do centrum?”. Jako wolnym ludziom na włóczęgowskich wczasach było nam wszystko jedno. Wtedy jeszcze nie byliśmy w stanie tego sprecyzować. Jutro już pewnie będzie inaczej. Jechaliśmy przepychając się na krzyżówkach pomiędzy innymi samochodami, okrążając ronda z lewej strony, wszak ruch uliczny i przystosowanie samochodów jak w Anglii. To pewnie taki swoisty testament kolonizatora Kenii. Widok z autobusu dosłownie przerażał. Zadawałem sobie pytanie czy całe Nairobi jest w takiej biedzie i niezagospodarowaniu. Taki przedsionek centrum, który zewnętrznym wrażeniem może odebrać chęć wejścia do środka i zwiedzania miasta. Ale w końcu doczekaliśmy się takiej drogi, która rozbłysła potęgą nowoczesnych budowli i bezlikiem spacerujących ludzi. Znaleźliśmy hotel w warunkach jak z Indii, ale za dobrą cenę 1300 szylingów za noc w pokoju dwuosobowym. Okazało się, że był to najdroższy hotel jaki w ogóle mieliśmy podczas tej wyprawy. Po prostu potrzebny był nam spokojny sen. Dopiero odzyskane po nim siły dawały możliwość przejazdu kolejnym fantastycznym wynalazkiem komunikacji miejskiej, jakim są tutaj matatu, czyli marszrutki albo busy, jak kto woli. Jedno trzeba tylko zaznaczyć - są o wiele mniejsze niż te w Polsce, a ludzi pewnie tyle samo.

 

Ciekawe miejsca Afryki wschodniej

Tym razem „naganiacz matatutowy” obiecał pokazać, gdzie trzeba wysiąść, żeby odwiedzić Muzeum Narodowe zachwalane przez przewodnika, ale także przez naszych polskich informatorów. Muzeum wcale nie wielkie jak na afrykańskie możliwości. Zbiory etnograficzne czy antropologiczne nie spełniły moich oczekiwań, myślałem, że będą o wiele większe. Co prawda był taki jeden dziadek, u którego stwierdzono przeżycie miliona lat. Ale to tylko jeden niewielki obrazek udowadniający teorię Darwina. A skoro znaleziono coś takiego, to powinno być więcej o jego środowisku naturalnym sprzed wieków. Największą część zbiorów stanowiły wypchane ptaki. Jest ich tu chyba setki gatunków i rzeczywiście robią wrażenie. Poza tym węże, żmije, krokodyle i żółwie (te okazy żywe), kilka wypchanych słoni, żyraf i okapi. Te ostatnie to ta sama rodzina co żyrafa, ale ciekawe jest to, że żyje w dżungli i biały człowiek zobaczył to zwierzę po raz pierwszy dopiero w 1912 r. Wracaliśmy spacerkiem widząc campus uniwersytetu w Nairobi oraz katedrę św. Rodziny. Piękny widok wielu medytujących i modlących się ludzi. Potem spacer po rządowej ulicy, gdzie pałac prezydencki i budynki ministerstw przypominały raczej europejskie stolice niż centrum Afryki Wschodniej. Na kolację (to dziwne, ale jeszcze chyba nie czas zagłębić się w talerz afrykański) była pizza i niesamowicie słodki sok. Potem kolejne snucie planów, nadzieja na odzyskanie plecaków, dawka gripeksu i wędrówka pod cienką pościel. Na razie to nie Afryka, ale piękne wakacje z przygodami.
 

3. Kolejny dzień wrażeń w Afryce

2. Podróż na afrykańską ziemię

Poczatek wyprawy

Nocna podróż na warszawskie Okęcie była męcząca, jazda pekaesem jest wciąż taka sama. Co górka to wrzucanie na „luz”, tak żeby po trasie Przemyśl – Warszawa zaoszczędzić kilka litrów do prywatnego diesla. Ale za drobną dopłatą kierowca podwiózł nas na samo lotnisko. To też bez zmian - da się załatwić. O 8:00 w kaplicy lotniska odprawiłem Mszę św., wszak niedziela nakazuje spełnić chrześcijański obowiązek, a potem płacąc słono za taksówkę pojechałem spełnić obywatelski obowiązek głosowania. W tym wypadku wyraźnie widać, że demokracja kosztuje. Ale mam nadzieję, że takie poświęcenie dla mojego kraju nie pozostanie niezauważone.
Na razie na lotnisku samolot podstawiony, czekamy na odprawę. Mam nadzieję, że odleci punktualnie, bo nie wiele mamy czasu na przesiadkę w Istambule. Raptem niecałą godzinkę. Wprawdzie z małym opóźnieniem, ale wystartował. Siedzenia samolotu to nie fotele w pokoju gościnnym, ale po nieprzespanej nocy sen jednak nadszedł, naturalnie upominając się o swoje. Po wylądowaniu w Istambule musieliśmy w 45 min przebiec całe lotnisko i znaleźć odpowiednią bramkę wejściową do następnego samolotu, tym razem w kierunku Nairobi. Udało się to na 5 min przed wejściem wszystkich do samolotu.Co prawda ten sam model samolotu, ale wygodniej i rząd trzech siedzeń mieliśmy dla siebie. Nocą nie wiele jest się w stanie zaobserwować, więc Morfeusz znów ogarnął nas opieką. Spanie skraca czas podróży, ale częste próby, by zapaść w sen na siedząco trochę go wydłużają.

 

Przylot  na Czarny Kontynent

Kiedy wylądowaliśmy po pierwszej w nocy czasu wschodnioafrykańskiego (godzina różnicy z Polską) dało się odczuć duży chłód. Czyżby Afryka tak mroziła w lipcu? Jeszcze nie wiedzieliśmy, że zaraz nas zmrozi zupełnie co innego. Uzupełniliśmy w samolocie jakieś wizowe karty, potem jeszcze powtórzyliśmy to na niebieskim blankiecie przed okienkiem urzędnika i podaliśmy paszport z 25 USD od osoby jako uiszczenie opłaty za wizę. Wszystko bez problemu, nawet nie musieliśmy przykładać palców i dłoni do pozostawienia linii papilarnych. Ale trwoga zaczęła się, kiedy zobaczyliśmy jeżdżące po taśmie bagaże z naszego samolotu - naszych tam nie było! Co prawda taka myśl przeszła mi przez głowę i nawet mówiłem o tym Zbyszkowi, że skoro w Istambule mają 40 minut na przepakowanie naszego bagażu, to mogą nie dać rady. Najgorsze przypuszczenia stały się rzeczywistością. Co najśmieszniejsze dotyczyło to prawie 20 pasażerów. Nasze bagaże po prostu nie dojechały. Mamy ze sobą tylko tyle, ile przy sobie i na sobie. Nie wiadomo czy śmiać się, czy kląć. Oczywiście zgłosiliśmy sprawę, ale biedny Pan o czekoladowym kolorze skóry nie mógł nam wyczarować naszych plecaków. Zatem postanowiliśmy zaczekać do rana i szukać noclegu, bo zmęczenie po dwóch kiepsko przespanych na siedząco nocach dawało się we znaki. Od razu pojawiło się sporo „przyjaciół” witających nas nawet polskim „Dzień dobry” albo: „Jak się masz?”, na pewno nie byli to potomkowie Mieszka I… Ale dla interesu zrobi się wszystko. Trudno było się opędzić, ale powoli jakoś się to udało. Lotnisko, jak na główny w tym kraju międzynarodowy port lotniczy, było niewielkie. Znalazłem sobie jakiś balkonik i rzuciłem się na podłogę próbując kimać. Po godzince błogiego odlotu, jeden z „przyjaciół” rozbudził mnie znowu pytając o plany wyjazdów do parków narodowych, bo on oczywiście wszystko jest w stanie nam załatwić. Niezbyt dobry moment sobie wybrał, ale nie będę go wyzywał, bo mój angielski nie jest tak mocny, by zdołał skutecznie przepędzić upartego natręta.
 

2. Podróż na afrykańską ziemię