Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

10. W drodze do Pokchary

Uciążliwa podróż i niesamowity widok na Annapurnę

Noga lepiej zdecydowanie, ale jeszcze nieco opuchnięta i nie da się forsować na jakieś trekkingi. Marzyło się i pewnie nadal w tej sferze pozostanie, ale na przyszłość będzie wiadomo gdzie przyjechać na najlepsze szlaki świata.
A co dalej... rano po miłym śniadanku, przepalonym Malborasem, gość z obsługi hotelowej zawiózł nas na autobus jadący do Pokhary. Z Souracho to jakieś 150 km niedaleka trasa, ale biorąc pod uwagę trudne do przewidzenia wypadki na tych drogach i w tych autach może być rożnie i może być z przygodami, dlatego już po 3 tygodniach można się nauczyć, żeby dokładnie nie planować czasu podróżując po tej części świata. Autobus wypełniony w całości, ale na każdym siedzeniu obywatel innego kraju. Od Japonii przez naszą Polskę po Amerykę. Oczywiście królował język angielski, ale łatwo było w tym wszystkim wyłapać zlewające się mówienie japońskie. Widziałem jak troje osiłków zdecydowało się na podróż na dachu. Przy tym upale w myślach życzyłem szczerze powodzenia, ale za nic nie zamieniłbym się z nimi. Potem się okazało widziałem chłopaczka pewnie Amerykanina, który podróżował samotnie. Miał oparzoną twarz i ledwo trzymał się na nogach podpierając stojący autobus na parkingu od strony cienia. Podaliśmy mu Fenistil na oparzenia i nasmarował się oraz daliśmy mu resztę wody jaka nam została, ale gość jakiś niedorobiony, mówię mu, że musi teraz dużo pić i tutaj obok jest sklep niech kupi sobie wody, a on nic, no to pytam czy ma pieniądze, a ona mówi, że ma i nic. Niech cierpi na własne życzenie, ale następnym razem przed taką przygodą trzeba dwa razy pomyśleć. Towarzystwo międzynarodowe szybko nawiązywało kontakty. Jak się okazało dziewczyna siedząca obok z Ameryki miała dziadka z Polski. I tak zawsze można dochodzić do jakiś koligacji. Zasada klimatyzacji przy tych upałach jest jedna - oby tylko autobus jak najmniej się zatrzymywał, bo przestaje wiać i nie ma czym oddychać, a człowieka w ciągu minuty oblewają litry potu, jeśli pomnoży się to przez liczbę pasażerów to wyjdzie niezły związek zapachowy w jednej konserwie. Jadąc obserwowaliśmy zachowanie kierowcy, bo takie manewry w Polsce po prostu by nie przeszyły, ale tutaj panują inne zasady. Naraz coś gruchnęło i autobus 300 metrów dalej musiał odstać swoje, aż kierowca z pomocnikiem poradzą sobie z usterką. Jak się domyślam pewnie jakieś łącze od powietrza, bo chwilę potem pompował dodając gazu. My zatem mieliśmy okazję na zjedzenie przy małym przydrożnym barze makaronu z patelni, który jak przyznam smakował świetnie. I tak najcenniejszą tutaj jest woda. Nie ujechaliśmy daleko, bo za jakieś 20 minut kierowca zjechał do baru i powiedział, że pół godziny przerwy, aż nas zagotowało w tej międzynarodowej ekipie. Ale cóż spacerek w dwie strony okazał się bardzo twórczy widokowo, bo udało się podpatrzeć pracujących w polu Nepalczyków. Podobno to jeden z najbardziej pracowitych narodów. Miałem okazję zobaczyć jak umoczeni w błocie po kolana przygotowują poletka polne na kolejne uprawy ryżu. Mężczyźni za sterami jakiegoś typu pługu zaprzęgniętego w dwa małe woły, a kobiety zgięte w pół zbierały lub sadziły ryż. Oczywiście animuszu dodawał widok ogromnych kapeluszy słomianych na ich głowach. To po prostu jak z obrazka podręcznika do geografii w podstawówce. Widok niesamowity ponieważ oddawał jakieś właściwość tego narodu i konkretną charakterystykę. Tak pewnie często kojarzymy niskich ludzi o ciemniej karnacji ze skośnymi oczami. Potem pojechaliśmy dalej, ale to nie koniec przygód bo dosłownie kolejny 30 minut i tym razem postój 3 godzinny. Najlepsze w tym, że nikt nie wie dlaczego. Coś wspominali o kontrolach pojazdów, ale nic nas nie kontrolowało, a ruch został całkowicie wstrzymany w dwie strony. To tutaj szkoda nam się zrobiło tego opalanego chłopaka. Postój wkurzał, irytował, ale mimo wszystko ogarniał człowieka jakiś spokój. To pewnie czas kiedy zaczyna się uczyć tego narodu i możliwości jakie może tutaj zastać. To, co jest niemożliwe u nas, niekoniecznie będzie i tutaj. Taka prosta filozofia pomaga zrozumieć i spokojnie poczekać. Jak każdy z tych Nepalczyków. Jednak zawsze podkreślić trzeba, że jesteśmy tutaj jako ludzie biali nie lada atrakcją, najbardziej jeśli jemy w ich restauracjach i jeździmy ich komunikacją. Czasem nawet do tego stopnia, że dotykają nas, żeby upenić się, że my też jesteśmy żywymi ludźmi, albo sprawdzić, czy nie malowani na biało. Po całym tym irytującym postoju pojechaliśmy dalej. Do Pokhary było jedyne 25 km. Dojechaliśmy wieczorem. Trasa przewidziana na 5-6 godzin okazała się trasą dziesięciogodzinną, ale już wspomniałem nie taka matematyka tutaj funkcjonuje. Tutaj ludzie z naszą mentalnością pozabijaliby się. Na szczęście myślą i robią po swojemu, a my jako goście mamy się przyglądać i naśladować, albo lepiej dystansować się do swojego pędzącego na oślep świata. Wieczorem zajechaliśmy zdaje się na jakieś boisko gdzie tabun naganiaczy do hoteli i sznur taksówek czekał już na nas. W końcu międzynarodowy autobus to nie lada okazja. Zabrał nas gość do guest house o wdzięcznej nazwie „Pingwin”. Bardzo przyzwoite warunki, w fajnym miejscu i obiecał, że u niego nie będzie piwa po 200 rupi, ale po 140. Tak też było (75 rupi nepalskich to 1 USD). Wieczorkiem, po kąpieli spacer i wreszcie spróbowaliśmy tutejszego lassi. To rodzaj jogurtu, który jest przygotowany na miejscu w restauracjach. Okazał się bardzo pyszny na początku mix, a potem bananowy i czekoladowy. Stwierdziliśmy, że na noc możemy zaryzykować z czymś takim. I nic, zdrowi jak trzeba... Jeszcze przed wyjściem trochę pospieraliśmy się jaki jest dzień, sobota czy niedziela. Okazało się jednak, że 19 lipca niedziela, no i jak chrześcijański zwyczaj karze odprawiliśmy na hotelowym nakastliku Najświętszą Eucharystię. To miłe.. kolejny dzień nawet nie spodziewaliśmy się, że rozpocznie się tak wspaniale. Kiedy wyszliśmy z pokoju szef hoteliku mówi, czy widzieliśmy już widoki na góry. My na to że nie, bo wybieramy się na śniadanie. A on popędził nas na dach hotelu pokazując odsłonięte góry masywu Annapurny. Zatkało nas całkowicie. Patrząc na nas mówi, że mamy ogromne szczęście, bo o tej porze roku tych gór nie powinno być widać. A my - jak to? przecież to normalne. Nie to nie jest normalne. Widać je częściej od października, ale w lipcu trzeba mieć ogromne szczęście. No to widać, że nie mali szczęściarze z nas. Oczywiście szybka decyzja rezygnacja ze śniadania i taksówka na punkt widokowy. 3 minuty wystarczyło żeby to zorganizować i malutkim Daewoo matiz jechaliśmy na polecany punkt widokowy Sarangot. Z dolnego punktu zdążyliśmy narobić zdjęć i pokręcić głową na takie widoki. To naprawdę niesamowite. Człowiekowi wiele razy śniła się Annapurna. Oczywiście nie w takim wydaniu, żeby na niej stanąć, ale przynajmniej zobaczyć 8 tys. metrów, a teraz jest okazja i to, jak wysiedliśmy z auta wszyscy tamtejsi taksówkarze kręcili głowami i mówili że „lucky”. Ja nie posiadałem się z radości i dla mnie ta przygoda w tych państwach może się zakończyć. Bo ten widok na 6-7 czy nawet 8 tys. m. n.p.m jest niesamowity i żadne słowa nie oddają wrażenia. Kiedy wspięliśmy się na sam szczyt Sarangot chmurki nas wyprzedziły i już tylko widoki stawały się sekundowe, ale i to w tym krajobrazie było wielkie. Resztę dopisywała wyobraźnia bez granic, jak i te wielkie góry. Co więcej trzeba tutaj wrócić, bo te góry wołają o człowieka i na pewno potrafią w chwilę nauczyć tego, co na naszych szlakach życia się nie da. Sam na sam z taka potęgą to lekcja pokory jakich nie dostanie się nigdzie. Powoli schodząc była już jedenasta, wiec pasowałoby coś wrzucić na żołądek. Na górze nie brakowało restauracji, ale zaszliśmy do babci, która wybiegła przed swój lokal i pewnie nie spodziewała się, że zagraniczni goście akurat wejdą do jej skromnego barku. Zamówiliśmy sobie momo, czyli tutejsze pierożki i polecany w przewodnikach tybetański chleb, to jakby pierogi nie wystarczyły. No i oczywiście Everest beer, bo po takich widok trudno inaczej. Babcia wzięła się do przygotowywania od podstaw tego, co zamówiliśmy. Mieliśmy więc okazje podpatrzeć. Jej szczerość i uśmiech naprawdę rodziły wielką sympatie. Podała nam to wszystko jak najlepiej umiała. Potem kiedy próbowałem trochę się targować o piwo, nie wiedziała o co chodzi . Umiała tylko kilka cyfr po angielsku. Jak poprosiłem żeby napisała, ona zaprotestowała, kiedy ja to robiłem, pokręciła głową. Pewnie nasza sympatyczna babcia nie umiała czytać ani pisać. Także po menu widać było, że sztubacko ktoś jej napisał ręcznie ofertę jedzenia. Zapłaciliśmy z nawiązką, bo honor wobec tej szczerości nie pozwał inaczej się zachować. Na koniec kilka zdjęć z babcią i zaczęliśmy nasze schodzenie w dół. Tym razem pieszo. Słońce nie oszczędzało nas, ale po pewnie jakiś 2 godzinach byliśmy na dole pod małym sklepikiem, gdzie wlaliśmy w siebie po litrze wody. Potem piechotką do centrum Pokhary i na łódkę. Pokhara leży nad jeziorem Phewa. Jest to bardzo malownicze jezioro wobec tych szczytów i masywu Annapurny, a z drugiej strony brzegu rozciąga się Puszcza. Niedaleko od brzegu Pokhary jest niewielka świątynia na tym jeziorze. Był to cel naszego pływania.
Co oprócz gór nas dzisiaj zadziwiło? Wielkie serce i szczerość tych ludzi. Sami od siebie kłaniali się i mówili nam dzień dobry – „namaste”. Nawet jeden chłopak wracając ze szkoły zapytał skąd jesteśmy. Kiedy odpowiedzieliśmy, że z Polski, on chcą się nam pewnie podlizać mówi, że to jego ulubiony kraj, ale jak zapytaliśmy o stolicę, już nie wiedział. Jednak jego uśmiech mówił wiele, a przynajmniej to, że jest dobrze wychowany. Co trzeba dodać, wszystkie dzieci tutaj chodzą we wspaniałych mundurach i wygląda to niesamowicie.
Wieczorkiem kolacja i spacerek, bo tak trzeba. A co jutro? Sam jestem ciekawy, zdecydowaliśmy się zostać nieco dłużej w Pokharze, bo miasto kusi, a nasze nogi i tak nie pozwalaj na górskie trekkingi.