Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

11. Polowanie na wieloryba

Przygoda połowu z doświadczonymi rybakami

Po dokładnie trzech godzinach dopłynęliśmy do portu Lewoleba, zaczęliśmy pytać o Trucka do Lalamara. Powiedziano nam, że musimy jechać na „Terminal”, i oczywiście znalazł się taksówkarz, który nam zaoferował usługę. Mały mini bus Suzuki zabierał kilka osób siedzących na ławce z jednej i drugiej strony a kierowca nie mogąc uruchomić samochodu grzebał coś w silniku. Widać, że był w tym dobry, bo operacja była szybka i skuteczna. My plecaki daliśmy do środka samochodu, ale pozostali wiozący swój towar ze statku musieli rzucić na niezabezpieczony niczym dach. Ale kierowca miał to na względzie jadąc bardzo łagodnie. Pierwsze odwiózł babcię z kilkoma workami swojego towaru a potem zatrzymał się przy ciężarówce, gdzie kierowca ładował zapasową oponę od wulkanizacji pytając się czy jedzie do Lamaraela. Nie tylko odpowiedź była twierdząca, ale cała zachęta od kierowcy w naszą stronę nie pozostawiała nam wyboru. Była to ciężarówka na stałe przystosowana do przewozu ludzi. Dwie ławki wzdłuż i specjalnie skonstruowany dach blaszany, który miał chronić od słońca. Dach z blachy, więc czy ochrona tak skuteczna? To nie wydawało nam się za dobre, ale brak zaufania do podejścia praktycznego tubylców był oczywisty. Ta konstrukcja chroniła od gałęzi w lesie. Razem z kierowcą zajechaliśmy na terminal Bus, a tam stały same ciężarówki proponujące rozwożenie ludzi w różnych kierunkach wiosek rozmieszczonych w okolicach.
Terminal był bardzo ciekawy i niespotykany, choć nazwa brzmi wyniośle tutaj była po prostu praktycznym radzeniem sobie z takimi drogami, jakie są. Rzeczywiście po tamtejszych drogach to się sprawdza a poza tym ludzie mając bardzo daleko do miasteczka wożą ze sobą spore ilości bagażów jako swoich zapasów. Także oprócz tego ze ławeczki były zajęte w pełni i dwóch młodych chłopców siedziało na dachu ciężarówki jechały z nami worki ryży, cementu, ziół, worek zupek chińskich nawet kury powiązane za nogi leżały sobie w jakiejś wanience i wiele innych rzeczy, których nie sposób zgadnąć. Ale udało się jeszcze na środku zrobić hamak dla małego dziecka, które płaczem wzbudzało zatroskanie wszystkich pasażerek. Każda Pani czy starsza czy młodsza zaczęła uciszać to dziecko, klaszcząc w dłonie, to śpiewając a to robiąc miny. Ale trzeba wspomnieć, że ci ludzi zażywają jakiś smakołyk, po którym mają bardzo czerwone języki i zęby, ale te z czasem robią się czarne. Także te uśmiechy do dziecka mogły bardziej go przestraszyć niż uspokoić. Poza tym niczym ruszyliśmy poczęstowałem wszystkich kupionymi ciastkami, gdyż temat dwóch turystów był bardzo pocieszający dla wszystkich. Śmiali się z nas a my nie rozumieliśmy, z czego dokładnie. Ale nie pozostawało nic innego jak podobnie uśmiechać się i udawać, że bierzemy w tym udział, chociaż nic nie rozumiemy. Widać byliśmy dla nich dobrym tematem.
Mieliśmy wyjechać o pierwszej, ale udało się wcześniej zapełnić ciężarówkę i pojechaliśmy o pół godziny wcześniej. Kolejne trzy godziny drogi w kołyszącej i wspinającej się pod górki ciężarówki dawało się odczuć po kościach. Droga wiodła cały czas przez las i miejsca dla na niej było tylko na jeden pojazd. Poza tym asfalt był tylko w kawałkach, zatem cała droga to kamieniste podskakiwanie. Po drodze było kilka wiosek położonych zupełnie w lesie.
O spanie w Lamalera nie trzeba było się martwić, jeszcze w ciężarówce młody chłopak zaproponował nam ze możemy pójść do niego. Jak potem się okazało jego rodzina prowadziła skromny guest house za 80 tys. rupi za noc z serwisem All inclusive. Kierowca zawiózł nas prawie pod dom naszego noclegu. Warunki nie były imponujące, ale zwykły przeciętny dom indonezyjskiej prowincji. Mały drewniany z werandą i kombinowaną łazienką. Dostaliśmy piętrowe łóżko z zasłoną firankową służącą jako zapora od komarów a łazienka była na „kucąco” zaś prysznic to polewanie się wodą z małej plastikowej chochelki. Ale za to widok był bardzo piękny na cała wioskę i na plaże gdzie było widać rozłożone ryby jako zdobycze przywożone z morza przez tutejszych rybaków. W naszym hotelu spał także samotnie podróżujący Belg, który jak wspominał wybrał się w trzyletnią samotną podróż po świecie. Odwiedził na razie tylko Rosje i Indonezje. A plany ma bardzo szerokie i na pewno imponujące, aby odwiedzić wiele zakątków świata. Był także chłopak z Chicago i Indonezyjka z Jakarty Afriani, która razem z nami wracała do Maumere.
Wieczorny spacer rozjaśnił wiele możliwości korzystania z propozycji tego wioskowego świata rybaków. Na rano umówiliśmy się, że popłyniemy łódką na prawdziwe polowanie. Wiele opisów tego miejsca mówi o tym, że żyją tutaj bardzo prości ludzie zajmujący się połowem większych ryb a sposób na te połowy jest niezmienny od wieków. I to było prawdą. Mieszkańcy Lamalery słyną z polowań na wieloryby, ale okazuje się, że prawdziwych Waleni udaje im się złowić w ciągu roku może jeden, dwa czy maksymalnie trzy. Ale pewnie na takie wyzwanie z harpunem to nie jest mało. Rano wsiedliśmy do umówionej łódki razem z tubylcami i popłynęliśmy. Wcale nie trzeba było dużo czasu żeby zobaczyć małe „stado” delfinów pływających w sobie charakterystyczny sposób. Poruszenie na łodzi było oczywiste, nagle wszystko ożyło, ustawienie rybaków według przydzielony funkcji, jeden od silnika, dwóch młodych od wylewania wody z przeciekającej łodzi jeden od ostrzenia harpunów i dbania o liny a jeden ciągle na dziobie łodzi wypatrując możliwych zdobyczy.
Delfiny postawiły wszystkich w gotowości. Naostrzony harpun jest zaczepiony do liny z lnianego sznurka i włożony w długi kij z bambusa. Czymś takim trzymając w ręku na dziobie łodzi łowczy zamachuje się wypatrując najbardziej dogodnej odległości żeby uderzyć w zdobycz. Wszystko z dużym zaangażowaniem i ogromnym podnieceniem, jakby ten połów dokonywał się pierwszy raz a przecież dla nich jest to chleb powszedni. Trudno było fotografować tą całą akcję ze względu na kołysząca łódź i ich sprawność działania. W pewnym momencie długi kij bambusowy zakończony harpunem z liną uderzył z impetem w morze. Nachyliliśmy się wypatrując zdobyczy. Łowczy krzyczeli coś do siebie zmieniając role na łódce. Dla nas to jakieś manewry, ale dla nich pełne zaangażowanie tym polowaniem. Jakby sprawa była najwyższej wagi, albo od tego polowania wiele zależało. Zresztą zdobycz nie była mała i nie była lekka do wyciągnięcia. Delfin nie miał szans. Dostał drugim harpunem i powoli wyciągnięto go do łodzi. Wcześniej odbijając kamieniem w dziób dla zamroczenia. Widok trudny do zaakceptowania, ale taki sposób połowu towarzyszy tym ludziom dokładnie od wieków i jedynym, co się zmieniło to silnik w łodzi.
Wyciągnęli tego ssaka do naszej drewnianej skorupiny pływającej po morzu i wyjęli z niego żelaza. Ostatecznie dobili go żeby był nieruchomy. Upolowane zwierze nie należało do największych. Ale radość i śmiechy u łowczych wskazywały, że sprawę naprawdę traktują bardzo ambicjonalnie. Poskładali sznury w kręgi gotowe do kolejnego swobodnego rozwijania i w takiej gotowości wszyscy wrócili do swoich zadań wypatrując dalej jakiejś zdobyczy.
Nie było to takie proste i nie pojawiały się duże ryby na zawołanie, jednak doświadczenie rybaków brało górę. Dalej stada Delfinów nie było, co ścigać, są szybsze i zwinniejsze a polować można tylko na to, co pojawia się na wierzchu wody. Nie upłynęło może z 15 minut jak zaczęli pokazywać sobie palcami kolejną wypatrzoną potencjalną zdobycz. Niestety myśmy tego nie rozumieli i nic nie widzieliśmy, ale harpun był gotowy a motorniczy według wskazówki palca człowieka z dziobu łodzi robił manewry podpływając jak najbliżej. Nagle zamach harpunem i tylko zobaczyliśmy z boku łodzi odwróconego do góry swoim białym brzuchem żółwia. Został przebity jego pancerz a machanie ręka łowczych wskazywało, że to jakby zabawa. Bo pewnie zdobycz tego typy nie jest jakąś chlubą. Pierwszy raz widziałem dzikiego żółwia dotykając go, gdzie on w odruchu obronnym potrafi się schować w pancerze, ale tym razem z takim uszkodzeniem nie mógł tego zrobić. To druga zdobycz tego łowczego rejsu i upolowana w ten sam sposób.
Na specjalnym uchwycie na drewnianej łodzi było kilka wysuszonych babusów i widać było jak zależnie od wielkości możliwej zdobyczy nasz harpunowy dobierał sobie odpowiednią grubość bambusa. Poza tym harpuny, co prawda w niewielkiej różnicy, ale też miały swoje zastosowanie. To samo ze sznurami. Wszystko praktyka dopracowała w detalach a oni umieli z tego korzystać.
W pewnym momencie z daleka dało się dostrzec wybuchającą wodę w powietrze, to mogło oznaczać tylko jedno - wieloryba. Zatem silnik pełna parą popłynął w tamtą stronę. Trudno jest ocenić odległość na morzu, ale pewnie było jakieś 5 kilometrów. Kiedy dopłynęliśmy na odległość może 100 metrów od wielkiego morskiego ssaka on zaczął się chować się pod wodę. Zobaczyliśmy go po kilku minutach jakiś kilometr dalej i znowu w pogoń za nim, ale on powtórzył swoją zabawę. I łowczy musieli się poddać. Ale dało się widać fontanny wybuchające w górę i tylnią płetwę tego wieloryba. Pewnie nie należał do wielkich, ale jakby wyczuł, o co chodzi i wywąchując zagrożenie oddalił się zostawiając nas samych. To było niesamowite bez żadnej blokady mierzenia sił na zamiary, bez żadnego porównywania małej łodzi do wielkiego wieloryba, oni byli w stanie robić swoje. Albo naiwni albo tak doświadczeni i tylko praktyka daje im odwagę. A poza tym pewnie jest w tym coś z męskiej pożądliwości przygody i zdobycia wielkiego trofeum. Takiego może, które każdy chciałby mieć w swojej kolekcji, żeby sąsiedzi opowiadali wskazując, że to on zabił wieloryba. Taki zwyczaj i taka hierarchia w tej wiosce, taka właśnie mentalność mierzona na upolowane wieloryby a nie na posiadanie mercedesa jak w Europie. Ten świat ciągle może zaskakiwać swoją różnorodnością.
Bez włączonego silnika dryfowaliśmy tak z pół godziny wypatrując możliwej zdobyczy, jednak nic się nie chciało pojawić. Więc zmienialiśmy miejsca dryfowania czekając aż łaskawie mieszkańcy morza pokażą choćby swoje płetwy żeby nakierować nas na siebie. Wcale nie byli tak łaskawi wedle naszych oczekiwań. Była jeszcze jedna próba podjęci rzucenia harpuna w rybę o wysokim i długim ogonie, tyle, co można o niej powiedzieć patrząc na tafle morza, niestety w tym momencie było to chybione. Wystarczyło żeby sprytne ryby oddaliły się wyczuwając zagrożenie. Główny polujący z dziobu łodzi otrzymał kilka wyśmiewających gestów za to ze nie trafił, ale pewnie nie wszystkim jest to dane za każdym razem być celnym. Dwa na trzy rzucenia harpunem były sukcesem. To z naszego polowania możemy przywieźć.
Polowanie pewnie udane dla nas jako doświadczenie umiejętności, tradycji i możliwości, jakie zawierała ta przeciekająca łódź. Mieli ze sobą bambusowa torebkę, na początku myśleliśmy ze to tytoń do skrętów, jaki co chwila sobie robili paląc je związanymi jakąś trawką, ale było to rozrobione błoto do łatania przecieków. Łódź byłą drewniana i pewnie nie jedno przeżyła w morzu i można tylko domyślać się jej wieku. Na pewno nie jest mała. Ale nie przeszkadza to, żeby rzucać nawet na kilkudziesięciotonowe wieloryby.
Spaleni słońcem po jakimś czterogodzinnym polowaniu wróciliśmy do wioski. Łódź została niedaleko od brzegu na morzu a motorniczego, który parkował tam dowieźli inna mała łódką. Zdobycze zostały odpowiednio wypatroszone i pokrojone. Trzeba przyznać, że wiedza praktyczna jak to robić, jest u nich na dużym poziomie. Nam przypadł kawałek delfina z okolic górnej płetwy i mała część żółwia. To zostało zaniesione do naszej domowej kuchni z prośbą o przyrządzenie na obiad.
Po przygodach połowów zasiadłem w małym miejscowym sklepie na zimne piwko, które w Indonezji jest strasznie drogie. Ale po takiej przygodzie człowiek uważa się za wartego wypić sobie napój warty 30 tys. rupii (około 3,5 usd) W połowie butelki zaczął się w wiosce wielki rumor. Jakiś krzyki i zwoływanie się. Mężczyźni zaczęli biegać nerwowo wymijając się. Kobiety pokazywały palcem gdzieś w morze. Podniosłem się i ja z krzesła nie rozumiejąc, o co tutaj chodzi, skąd nagle takie poruszenie całej społeczności Lamaleri. Wychodząc spokojnie ze swego hoteliku właściciel sklepiku pokazał palcem na morze i coś powiedział dla mnie niezrozumiałego. Ale nie chcąc przegapić jakiegoś ważnego wydarzenia pobiegłem na plaże. Tam widzę mnóstwo mężczyzn spychających po kolei wszystkie łodzie z bambusowo –słomianych garaży do morza. Czyżby jakieś manewry? Może jakieś ćwiczenia.
Alarm okazał się prawdziwy i zamieszanie było ogromne. Chociaż tutaj każdy wiedział, co ma robić i jaka jest jego rola. Podeszły do mnie dziewczyny jakby z Japonii i mówią czy płynę z nimi? Ale ja dopiero, co wróciłem z morza i próbuję ochłonąć od mocnego słońca. Ale one prawie krzycząc w tym szumie i zamieszaniu tłumaczą, że mam duże szczęście, bo jest alarm związany z wpłynięciem dużego wieloryba do zatoki i wszyscy płyną żeby go upolować. Taka sytuacja zdarza się raz czy dwa razy w roku. Ja bez żadnego wahania mówię, że jakbym tylko miał, z kim to płynę. Takiej okazji nie można przepuścić. Zatem widzę, że obok mnie chłopi próbują ściągnąć łódkę do morza, podszedłem i chwyciłem jak oni za łódź z pytaniem czy mogę popłynąć a oni machają ręką - wsiadaj! Ale ja wam pomogę… Oni uparcie machają wsiadaj i nie gadaj, ty się nie znasz na naszej robocie. Tak to zrozumiałem, zatem pokornie wskoczyłem od łodzi a oni za mną. Żeby nie było, że jestem intruzem znając się na rzeczy po moim pierwszym rejsie chwyciłem małe wiaderko w gotowości wylewania wody. Tak żeby na coś się przydać. Moja łódź miała silnik, zatem ciągnęła inną łódź bez cywilizacyjnego osiągu. Wyobraźnia powoli dopisuje scenariusze z filmu „uwolnić Orkę” i przypływają myśli jak może się to udać z takimi łodziami.  I co to w ogóle znaczy wielki stary wieloryb. Jakie to wymiary? Jaka to waga? Jaki to ogrom? Nie pozostało nic innego jak całkowicie zdać się na nich i im zaufać, że wiedzą, co robią. Cała ta sytuacja to jakby walka o utrzymanie dobrego imienia wioski i jej, sławetności, jej honoru. Przecież wielu reportażystów czy podróżników czy wreszcie wiele wydań przewodników pisze o tej wiosce, że to istni mistrzowie w zmaganiu się z wielorybami. Dlatego jest to dla nich jakby potrzymaniem honoru wioski słynącej z harpunowego połowu wielorybów. Te kilka albo nawet kilkanaście łodzi w największej gotowości wypatrując gdzie może być ten olbrzym morski. Jakieś 7 kilometrów od Lamaleri zobaczyliśmy fontannę i unoszące się czarne „cielsko” wieloryba. Widząc to wszyscy płynęli w tym samym kierunku. Udało się nam, że my na samym przodzie, od tego momentu wyobraźnia nie była już taka łaskawa, zacząłem snuć plan zdarzeń, których można było się naprawdę przestraszyć. Ale teraz już nie mam żadnego wyjścia, musze z nimi. Zaczęły przychodzić myśli, co będzie jak zwierz przewróci łódkę, pytali mnie czy umiem pływać. Przecież to pytanie nie bez powodu. Jakby w tej akcji wszystko mogło się zdarzyć i każdy jest skazany na siebie. Trudno to jakoś ująć w ramy realności, kiedy płynie się po raz pierwszy na takie wydarzenie. Co się stanie? Tego nie mogłem wiedzieć, ale uczestniczyłem czymś, co budzi największy szacunek i zaangażowanie chłopów z Lamalera. Uczestniczyłem w historycznym momencie, chociaż patetycznie można sobie dopisywać wiele słów komentarza, jeśli nie do końca zna się rzeczywistość.
Widząc tego potężnego zwierza ustawiali się jakby dokładnie znali trasę jego przepływu, ale jeden jest w tym wszystkim minus, nie mogą się zanurzać. Pozostaje tylko liczyć ze zwierz pozostanie na powierzchni wody do pierwszego ataku. Niestety nie był tak łaskawy. Zanurzając się wypłynął jakieś 5 kilometrów dalej a potem znowu, a wszyscy pozostali bardzo zawiedzeni. Nam w dodatku zepsuł się silnik i musieliśmy na dwie łodzie jakiś czas wiosłować dopóki nie udało się, odpalić motoru.
Polowanie niestety nieudane trzeba odwołać, ale nie ma się, co martwić, takich alarmów pewnie jest bardzo wiele w ciągu roku. Uczestniczyć w takim poruszeniu wioski gdzie na krzyk zlatuje się bardzo wielu chłopów żeby płynąć albo przynajmniej zepchnąć łódź do morza to nie lada przeżycie. Po tym podniosłym momencie pełnym wyobrażeń, co to będzie jak wieloryb dostanie się w nasze ręce wracając z naprawionym silnikiem mogliśmy już spokojnie zjeść obiad z naszych wcześniejszych zdobyczy. Trzeba przyznać, że Delfin i żółw smakują bardzo dobrze. Ciężko nam było odróżnić smaki i musieliśmy się dopytywać, które mięso, z jakiego zwierzęcia. Ale Pani bez problemu nam pokazała, zresztą dla niej to pewnie częsty posiłek.

Wieczorkiem poszliśmy na spacerek drugą stroną wioski. Okazało się, że małym wzniesieniem jest duży kościół, szkoła i miejsce spotkania. Akurat musieliśmy przejść przez środek jakiegoś zgromadzenia. Wszystkie rozmowy zostały przerwane, bo nie lada atrakcja się zbliżała: dwóch białych. Jak się okazało było to zebranie modlitewne w intencji zmarłego nauczyciela z wioski, gdyż wcześniej w ciągu dnia odbył się jego pogrzeb. Odwiedziliśmy miejscowy cmentarz z dużymi nagrobkami wyłożonymi w większości płytkami jak z łazienki. Raczej nie było tam krzyży, ale kolorowe wizerunki Jezusa czy Maryi. A potem entuzjastycznie przywitał się z nami jakiś Pan z dokumentami pod pachą. Był to nauczyciel sportu w miejscowej szkole. Zapytałem, więc o księdza w tej miejscowości. Przedstawił mi stojącego obok niego młodego księdza, ale jak się okazało nie był to jedyny mieszkający tam kapłan. Poszliśmy, więc na plebanię i zastaliśmy Proboszcza. Obydwaj księża to lokalni kapłani pochodzący właśnie z wyspy Flores. Jest ich dwóch, bo w niedzielę mają do obsłużenia 9 kaplic w okolicznych wioskach. Przy herbacie i miejscowym przysmaku przypominającym naszego ziemniaka rozmawialiśmy o sytuacji kościoła w Indonezji i na Flores. Okazuje się, że jest on tutaj na wyspie bardzo prężny, bo w tej diecezji w Maumere jest Seminarium Duchowne i kształci się tam jakieś 120 kleryków. A z parafii Lamalera pochodzi obecnie 6 alumnów. Także jest, co podziwiać z ducha tego uchowanego kościoła pośród tak licznych Muzułmanów w Indonezji.
Wizyta u Proboszcza pozwoliła wiele wyjaśnić i zrozumieć o miejscowych ludziach i ich postawach religijnych. Jedno jeszcze trzeba dodać, tak licznie mijane kościoły na Flores wcale nie dowodzą, że nie ma tutaj muzułmanów. Bo choćby w Lamalere można było spotkać panie z charakterystycznymi czadorami.
Rano nasza ciężarówka odjeżdżała o 4 godzinie. Musieliśmy bardzo wcześnie wstać, ale nasza gospodyni była łaskawa zapukać o odpowiedniej porze, żeby się nie spóźnić. Razem z Krzysztofem i Afriani wsiedliśmy żegnając się z nasza Panią i czekało nas trzy godziny podskakiwania na ławkach ciężarówki żeby dojechać do Lawoleba. Ale droga zleciała dość szybko. Stamtąd wzięliśmy szybki statek do Larantuka. Rzeczywiście zawiózł nas w półtorej godziny a nie jak wcześniej płynęliśmy trzy. Potem wspólna taksówka do Maumere, tak przynajmniej można dzielić koszty, jeśli wsiada się w większej ilości osób. Z Maumere pojechaliśmy zwykłym publicznym autobusem do Moni.