Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

12. Wizyta w Moni

Rodzinne warsztaty tkackie

Kierowca autobusu do Moni był pewien, że z nim pojedziemy, bo czekał na nasza decyzję może 15 min. My wahaliśmy się ze względu na przeładowanie nie tylko pasażerami, ale przede wszystkim towarami. W naszym niewielkim autobusie do Moni przy drzwiach jechała jakaś skrzynia biegów od samochodu ciężarowego w przejściu kilka pięćdziesięciokilogramowych worków z ryżem i trudno zgadnąć, co jeszcze w tekturowych opakowaniach albo w lnianych workach. A co było na dachu busa to tylko można się domyślać. Także autobusy w tej części świata mają podwójną rolę. Jako przewozy pasażerskie i jako przewozy towarowe. A kierowca tak to upycha żeby jak najwięcej ludzi wsiadło. Bo nie płaci się za bagaż i nie ma żadnych limitów w tym względzie, ale płaci się tylko za osobę. A może ona wieźć sporo towaru ze sobą. Tutaj w Indonezji wszystkie autobusy publiczne tak wyglądają. Wsiadając do jakiegokolwiek nie należy się spodziewać, że przejście będzie wolne i nie da się dostać na tylne siedzenia przeskakując przez worki z ryżem, ziołami, częściami zapasowymi do samochodów i wieloma nieodgadnionymi różnościami.
Droga wcale się nie dłużyła i o dziwo między siedzeniami wcale nie było tak wąsko jak można się spodziewać patrząc na taki autobus. W Moni wysiedliśmy w środku małej wioski gdzie wiele domów jest przerobionych na „guest haus’y:. Czyli takie gospodarstwa, agroturystyczne które pozwalają dorobić ludziom w ich biedzie wykorzystując bliskość odwiedzanego wulkanu. Scenariusz naszego pojawienia się na zewnątrz autobusu był bardzo podobny jak w innych turystycznych miejscach. Od razu znaleźli się z ofertami noclegów. Najbardziej przekonujący okazał się Jeffrey mieszkający zaraz naprzeciw naszego przystanku. Dom nie należał do niego, ale do dziadka Johna. Jedno szerokie łóżko z firanką w roli moskitier i łazienka z tradycyjną spłuczka z pojemnika specjalnym czerpakiem i prysznic. Jeffrey pomógł zaplanować następny dzień. Mieliśmy umówionych dwóch motocyklistów, którzy zawiozą nas na wschód słońca wcześnie rano na wspomniany wulkan. A potem jak będziemy chcieli pojedziemy do wioski gdzie w sposób tradycyjny ludzie do dzisiaj wyrabiają płótna Ikat i z handlu nim żyją.
Po całych planach poszliśmy na wyśmienitą kolację. Niepozorna restauracja, ale serwująca pyszną rybkę, makaron i opiekany ryż. Widać było jak Pani przy nas szła dopiero na zakupy żeby przyrządzić nasze zamówienie. Ale dowodzi to świeżości podanych potraw. Wieczorem wracając do naszego noclegu Jeffrey przedstawił nam kolegę, który z nami jutro rano pojedzie na wschód słońca. Chłopaki siedzą razem wzmacniali się jakimś napojem z półlitrowej plastikowej butelki po wodzie. Był to tradycyjny Arak z Moni. Nie odmawialiśmy, kiedy nam zaproponowano. I tak pół litry Araku ubyło przy rozmowie o podróżach i prezentacji życia w Indonezji i życia w Polsce. Okazuje się, że „tubylcy” też mają swoje spostrzeżenia wobec goszczących narodowości w Moni. Tak jak nam prezentowało to Jeffrey pytając jak to jest, że ze mną się targują za nocleg wynoszący 80 tys. rupii (10 usd) a potem widzę ich gdzie w restauracji piją po dwa piwa za 70 tys. rupii. O co tutaj chodzi? Tutaj trwają targi o 5 czy 10 tys. rupii a za piwo niepotrzebnie się wydaje bez targowania aż tyle? Poza tym mówi do nas tak: zapytaj mnie, dlaczego ja nie podróżuję? Zaczęliśmy się uśmiechać, ale on z powagą nalega żebym zadał mu to pytanie. NO dobra! Dlaczego? Bo nie mam pieniędzy i pracy. Bo niby skąd mam je wziąć? Jeffreya trudno było zrozumieć miejscami, chociaż dobrze mówił po angielsku, ale nie miał przednich zębów i uciekał mu strasznie język i niektóre wyrazy musiał nam powtórzyć dwa razy. Na koniec naszej rozmowy daliśmy pieniądze koledze Jeffreya żeby na jutro przywiózł nam w takiej butelce Araku. Skoro w sklepach nie można mieć to przynajmniej jakieś żołądkowe lekarstwo trzeba mieć w takiej regionalnej postaci.
Rano o 4:30 tak jak byliśmy umówieni pojechaliśmy na miejsce widokowe, żeby oglądać wschód słońca. Rano na motorku nieco wiało i wcale nie pasowało do południowych temperatur. Na samej górze widok okazał się piękny, kiedy powoli w czerwieni słońce rozjaśniało świat dostępny naszym oczom. Rzeczą charakterystyczna dla tego wulkanu w Moni jest to, ze ma w swoim kraterze trzy stawy oddzielone ścianą skalną. A woda we wszystkich trzech ma inny kolor. Pewnie jest to zależne od jakości skał. Jedno mocno turkusowe, drugie błękitne a trzecie jakby czarne. Robi to wrażenie ogląda się takie kontrasty w jednym miejscu mając świadomość, że tutaj kiedyś buchała gorąca lawa wulkaniczna. W tym dniu było może ze stu turystów i każdy jakby z innego kraju. Wszyscy jednak chcieli wywieźć stąd wspomnienie pięknego widoku na trzy różnokolorowe jeziorka. Wokół tego krateru małe małpy korzystały ze wszystkiego, co ludzie zostawiali za sobą w śmietnisku. Sprytnie podbiegały i przebierały roznosząc po całym terenie. Jakby winę za śmiecenie przyrody w tym miejscu brały na siebie.
Po tej wizycie na wulkanie pojechaliśmy motorkami do wspomnianej wioski. Od razu rzucało się w oczy, że ludzie są tkaczami materiałów, bo wiele domów było obwieszonych dziełami tradycyjnych maszyn tkackich i dzieła mrówczej pracy ludzkiej. Taki materiał służący na moje oko, – chociaż nie jestem specjalistą – na spódnicę robią kilka tygodni. Sprzedają za cenę kilkudziesięciu dolarów, zatem można się domyśleć, jaka jakie jest wynagrodzenie za ciężką i żmudną pracę kobiet. Bo tego nie wykonują mężczyźni. Wygląda to w ten sposób ze kobieta siedzi na werandzie swojego bambusowego domu z nogami wyprostowanymi na specjalnym bardzo niskim siodełku w kształcie wygiętego grubego patyka. Na przeciw siebie ma zawieszony koniec materiału z rozciągniętymi nitkami tworzącymi konstrukcję wzorów tkanego materiału a przy sobie oddziela zlepione nitki i przeplata kolejnymi. Jedno trzeba przyznać do tej pracy trzeba mieć nie lada cierpliwości i samozaparcia. Te przyrządy naciągające nitki są zwykłymi struganymi drewienkami to nic zamawianego w nowoczesnych fabrykach wytwarzających według technologii powstałych na współczesnych uniwersytetach. To tradycyjna praca przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Zagościliśmy w wiosce Japo gdzie akurat skończył się targ, gdzie była okazja do sprzedania domowych wyrobów. Niestety my spóźniliśmy się na regionalne targi. Ale zajechaliśmy do jednego domu gdzie rodzice mają ośmioro dzieci i najstarsza dziewczyna w wieku 19 lat i jej młodsza o dwa lata siostra jako swoje codzienne zadanie mają robienie tego materiału. Wchodząc do domu musieliśmy zdjąć buty. Taki zwyczaj w Indonezji jest bardzo powszechny. Nawet kapitan wchodząc na promie do swojego miejsca dowodzenia statkiem ściągał buty. Ale obuwia nie zamieniał na tradycyjne polskie kapcie. Po prostu po domu chodzi się na bosaka. Ten dom jak wiele innych skonstruowany był z babusa a za ściany i podłogę służył im również pocięty cienko bambus. Z naszym wzrostem musieliśmy się schylać. Dom miał kilka pomieszczeń pierwszy pokój gościnny był największy i zawsze połączony w bardzo skromną kuchnią. Bo czego można wymagać, jeśli za posiłek dzienny służą na przykład tylko owoce albo zioła albo ryba. Dom był zbudowany na podwyższeniu. Może jakieś metro od ziemi była podłoga z przeciętego wąskiego bambusa. Oczywiście w całości prześwitała ziemia. Wyraźnie było czuć jak pod moją wagą ugina się podłogowa konstrukcja. Pokój gościnny to tylko pomieszczenie gdzie zaproszeni sąsiedzi czy rodzina siada na podłodze a nie przy dębowym stole. Dalej były jeszcze dwa pokoje. W jednym akurat starsza siostra kołysała swojego najmłodszego braciszka. Jego kołyska była zawieszona i belki sufitowej i tworzyła jakby worek z siatki. To służyło jak łóżeczko i kołyska dla małego ośmiomiesięcznego dziecka. Z drugiego bambusowego pokoju dochodziła głośna muzyka. Na bambusowych ścianach wisiały plakaty współczesnych celebrytów i z otwartego laptopa podłączonego do sporej wielkości kolumn szła głośna indonezyjska dyskotekowa muzyka. Tak dumnie gospodarz domu prezentował nam swoją posiadłość. Prawie każdy dom miał swoją werandę, gdzie dokonywała się żmudna praca wyrobu materiałów. Była to dziesięcioosobowa rodzina. Najstarsza córka miała 19 lat a najmłodszy synek osiem miesięcy. Miał jakąś chorobę skóry, bo na głowie widać było dziwne narośla, Mama pokazywała mi to prosząc o pieniądze ze względu na chorobę małego. Trzeba przyznać, że mama miała bardzo miły wyraz twarzy. Nawet, gdy była poważna to można było sądzić, że uśmiecha się do każdego, do kogo się zwraca. Najstarsza córka nie umiała po angielsku tylko kilka podstawowych słówek, ale jej zaczepność byłą bardzo komunikatywna i widać było wielka otwartość. Na koniec zaproponowano czy się napijemy kokosa. Oczywiście, że chętnie. Zatem tata przyniósł nam dwa zerwane świeżo z drzewa kokosy i zrobił odpowiednią dziurką skąd można było nalać do szklanki czysty naturalny prawdziwy napój kokosowy bez konserwantów.
Wizyta była bardzo miła i pokazywała wiele z życia Indonezyjczyków. Pozwalała otworzyć dom codziennego życia jednej z prowincjonalnych rodzin. Mała wioska, ale mająca swoją charakterystyczną profesje. Mająca swój cotygodniowy targ i wreszcie w środku wioski stał sporej wielkości kościół. Zresztą jedno z pierwszych pytań, jakie nam zadano to: Czy jesteśmy katolikami?
Wróciliśmy do Jeffreya ta sama kiepską droga, gdzie miejscami trzeba było zejść z motorku żeby w ogóle mógł ujechać. Po obiedzie chwilę nam zeszło niczym wyczekaliśmy na jakiś pojazd do Ende. Na autobus nie było, co liczyć. Ale udało nam się zatrzymać auto stopa. Za 30 tys. rupii Pan zawiózł nam do Ende. Siedzieliśmy z tyłu we czterech, bo kilka kilometrów za nami jechał młody przewodnik z jakiejś agencji turystycznej. A obok mnie źle znoszący tą podróż krętymi drogami kleryk z seminarium w Maumere. Jechał do jakiegoś domu rekolekcyjnego w Ende.
Z Ende próbowaliśmy cos złapać do Rhiung, ale niestety już nic nie jechało a ceny stawiane nam przez taksówkarzy były bardzo spore. Zatem musieliśmy wziąć nocleg i rano pojechać autobusem. Tak też zrobiliśmy. Rano autobus odjeżdżał o szóstej z specjalnego terminala. Z hotelu odwieźli nas motorami na Terminal. A ci, którzy tam stali od razu pytali czy do Rhiung? Tak oczywiście. Pewnie wszyscy biali stąd jeżdżą do tej małej nadmorskiej wioski. Droga na jakieś 5 godzin. Większość z niej to podziurawiony asfalt albo jego ogólny brak. Dlatego wykołysani na wszystkie strony z obolałym ciałem opuszczaliśmy autobus. Trafiliśmy do Hotelu „Pondok SVD” prowadzonego przez polskiego księdza Tadeusza Gruce. Kiedy przedstawiliśmy się ze jesteśmy z Polski przywitało nas tradycyjne polskie „dzień dobry”. Był to bardzo miły akcent w całości podróży. Ale niestety księdza Tadeusza nie było. Pojechał do Maumere. Jedna z Pań z obsługi wykręciła do niego i przynajmniej była okazja porozmawiać przez telefon. Posiedzieliśmy tam dwa dni, ale i tak nie udało się wrócić i zobaczyć się z naszym rodakiem misjonarzem. Jak dopytywaliśmy jest tam już 35 lat. Prowadzi mały hotelik i odprawia Mszę w miejscowym kościele. Zresztą Rhiung nie jest dużą miejscowością. Mała wioseczka z rozrzuconymi domami w krzyżowym stylu położenia dróg. Oprócz wielu motocykli samochodów można doliczyć się na palcach jednej ręki. Za to miejscowość ta słynie z portu gdzie wypożycza się małe stateczki do popłynięcia na Rafę koralową i piękne mały wysepki z ładnymi plażami.
Na drugi dzień rano mieliśmy umówioną łódeczkę, którą miejscowy przewodnik miał nas zawieźć i pokazać rafy oraz piękne plaże na po bliskich małych niezamieszkałych wysepkach. Stworzyliśmy ciekawą nie małą ekipę, bo oprócz nas dwóch polaków płynęła z nami para włoska i jeden Pan z Londynu. Mała łódeczka napędzana jak zwykle bulgoczącym dieslem w dość mocnym słońcu wiozła nas na podbój pięknego podwodnego świata. Rzeczywiście rafy koralowe może nie największe na świecie, ale bardzo piękne. Zresztą ten podwodny świat zawsze będzie zachwycał swoimi kolorami. Swoją różnorodnością nie wiadomo czy do końca jeszcze ogarnioną i nazwaną. To nie tylko rośliny, ale wszelkie ryby i inne zwierzęta o przemieszanej kolorystyce tęczy z odcieniami, jakimi nawet najwięksi malarze nie mogą sobie poradzić. Dochodzi do tego jeszcze blask słońca przebijający się przez powierzchnię wody, co daje ogromny zachwyt każdemu, kto tylko ubierze maskę do snorkelingu żeby podziwiać morskie żyjątka.
Pewnie najciekawsza byłaby możliwość fotografowania tego świata, ale to tylko specjalnym sprzętem, na który nie każdego stać i nie każdy może sobie pozwolić. Dla nauki pozostają jedynie atlasy. Był tylko jeden minus tej przygody mocne palące słońce, które na plecach odcisnęło czerwone piętno piekącego ciała na kilka dobrych dni. Ale nawet takie cierpienie jest warte zobaczenia raf koralowych, bo nigdzie nie znajdzie się takiej małej różnorodności w kolorach jak pod wodą. Poza tym rafy koralowe są pod ochroną dla nie jednego brzegu. Te żyjątka morskie nie egzystują na wielkich głębokościach. Zatem wstrzymują fale morskie, które były czasem bezlitosne dla wiosek nadmorskich przy silnych oceanicznych wiatrach. Każdemu polecam snorkeling na rafach koralowych, nie mówiąc już o możliwości nurkowania.
Po naszych niesamowitych morskich doświadczeniach z najpiękniejszymi żyjątkami był lunch przygotowany przez naszego kapitana. Na pięknej piaszczystej plaży zrobiony naprędce grill z babusa posłużył jako kuchnia polowa. Upieczona ryba z ciepłym noodlesem i sałatka wegetariańską była wprost wyśmienita. Zresztą po takich sceneriach smakuje o wiele lepiej. Doświadczenia można nakładać na siebie to nie tylko oglądanie cudowności raf, ale żołądek też chce mieć w tym udział. Wyspa naszego obiadu była bardzo małą i niezamieszkałą. Zresztą nie można było nawet zostać na niej na noc. Bo był zakaz odpowiedniej rządowej instytucji, jak wyjaśniał nam kapitan naszej łodzi. Obeszliśmy ją dookoła może w 30 min. Część piaszczystej plaży, po której chodzi się na bosaka z największa przyjemnością a część mocno skalista i poobijana przez silne i bezwzględne prądy morskie. Na jednym końcu spotkaliśmy trzech chłopaków, którzy przypłynęli mała łupinką pokonując w tej skorupce wyboistość falowania. Ale najciekawsze było to, że wszyscy mieli specjalne zajęcie. Cała łódeczka wypełniona była okrągłymi owocami, nożem przecinając na pół tą skorupkę wyjmowali jakieś nieczystości. A zostawiali w tych rozłupionych połówkach jakby drobne rybie jajka. Trudno nie znając się nazwać to fachowo, ale w opisie tak to właśnie wyglądało. Pewnie stanowi to jakieś dodatek do pożywienia, bo inaczej skąd motywacja do takich połowów, albo poszukiwań zbieraczy tych skorupek.