Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

12. Namugongo - miejsce czci męczenników ugandyjskich

W ośrodku Don Bosco

Rano po długim śniadaniu hotelowym pojechaliśmy bus taxi do Namugongo, czyli miejsca czci męczenników ugandyjskich. Mieliśmy wedle zapewnień jechać jednym busem, później tylko dwoma, a skończyło się na trzech. I jak tutaj pytać o drogę, wszyscy wiedzą wszystko. Dotarliśmy do pięknego okrągłego kościoła z drewnianymi drzwiami, których płaskorzeźby prezentowały sceny z życia Karola Lwangi i jego towarzyszy. Wpisaliśmy się tam do księgi pamiątkowej i zapytaliśmy o ks. Ryszarda Jóźwiaka. To osoba wskazana mi przez innego salezjanina pracującego w Namibii. Miły pan w recepcji dla pielgrzymów wskazał drogę do miejsca, gdzie możemy go znaleźć i powiedział, że to około 1 km. Zawołaliśmy więc motor taxi. Była to bardzo dobra decyzja, bo okazało się, że to wcale nie kilometr, ale pewnie z 5, no ale to mało ważne.
Ksiądz siedział na werandzie swojego ośrodka z siostrą zakonną, pracującą w szpitalu jako laborantka. Wypijając kolejne zimne piwko słuchaliśmy opowieści księdza o jego pracy. Przez 23 lata pobytu w Ugandzie można wiele doświadczyć. Ośrodek Don Bosco prowadzony przez ks. Ryszarda jest placówką zajmującą się zbieraniem i wychowywaniem dzieci z ulicy. Bardzo wiele osób pomaga mu do nich dotrzeć. Historie jakie kreślił o życiu tych dzieci wzbudzały litość, współczucie, ale i podziw dla jego pracy. Obecnie w ośrodku ma około 150 podopiecznych. Ma do pomocy wychowawców ugandyjskich i dwóch wolontariuszy z Polski. Ania z Bydgoszczy, która przyjechała początkiem lipca, teraz niestety drugi dzień leżała gorączkując na malarię. Tomek z Torunia jest tutaj już 10 miesięcy i za dwa kończy mu się umowa o pracę. Potem chce jeszcze zwiedzić kilka miejsc w Afryce i wrócić do domu. Oboje dostali się tutaj działając wcześniej w Salezjańskim Ośrodku Pomocy Misyjnej w Warszawie. Są pomocni w wielu sprawach, ale przede wszystkim w wychowywaniu dzieci poprzez wspólne zabawy, sport i edukację.
Jak opowiadał ks. Ryszard, wszyscy chorują tu na malarię, on też. Nie można przed nią uciec, dopada każdego, nawet te zaradne dzieci ulicy, które porzucone przez rodzące na ulicy matki, od małego były zdane na siebie. Wiele z nich trafiało do państwowych ośrodków, ale tamtejsze warunki kazały im uciekać. Czworo chorych jest na AIDS, leki i utrzymanie tego ośrodka jest na głowie ks. Ryszarda. Kiedy ze stoickim afrykańskim spokojem opowiadał nam o placówce, o dzieciach i ich historiach, nam ze zdziwienia otwierały się oczy. Po tylu spędzonych tu latach, mówił tak, jakby urodził się w Ugandzie, myślał tak, jak ci ludzie. Pewnie to pomaga, być po prostu jednym z nich. Zdobywać ich zaufanie i być skutecznym wychowawcą, nawet ojcem, bo jak wspominał, to jego rola być ojcem i matką dla tych dzieci. Trudne i ciężkie zadanie, ale większość przebywających tam dzieci nie zna swoich rodziców. Matki żegnały się z nimi w momencie urodzenia, a ojcowie po upojnej nocy nigdy nawet nie myśleli o ich istnieniu. I nie wiedzą do dzisiaj, że są ojcami. Straszne, ale prawdziwe.
Umówiliśmy się z ks. Ryszardem na dzień następny, czyli niedzielę. O ósmej miało być śniadanie, a o dziewiątej Msza święta. Potem on zorganizuje nam wycieczką do źródeł Nilu. Pomysł jak najbardziej trafiony, zdecydowanie wychodził naprzeciw naszym oczekiwaniom. Zatem słowo się rzekło, rano szukaliśmy pojazdu do Namugongo. Jak zwykle najpierw taxi busem, później taxi motorem, dotarliśmy na umówioną godzinę. Wszystko było gotowe, a z kaplicy dochodziło ćwiczenie śpiewu na Eucharystię. Dobrze smakujące śniadanko w miłym towarzystwie, w środku Afryki, przy rozmowach po polsku, to najlepsza sprawa na niedzielny poranek.
Kilka minut po dziewiątej pięknym, mocnym śpiewem przy akompaniamencie perkusji, basów, keyboardu i gitary oraz kilku bongosów rozpoczęliśmy Mszę w języku angielskim. Zostaliśmy przedstawieni i wszyscy chłopcy w kościele musieli powtórzyć imię „księdza gościa”, co poszło im całkiem nieźle. A potem imię „pana gościa”. Z tym mieli trudność, bo szeleszczące „Zbyszek” za bardzo syczało albo w ogóle nie dało się wypowiedzieć.
Trzeba powiedzieć, że polscy liturgiści powiesiliby koncelebransa tej Mszy. Ale wraz z orkiestrą, doborowym chórem i oklaskami robiła ona wrażenie entuzjastycznego spotkania w duchu afrykańskich misji. Nikt nie klaskał z przymusu, nikt na siłę nie otwierał ust do śpiewu, oni tym naprawdę żyli. Unosząca się autentyczność szybko wciąga gości. Trudno stać ospale i nie wykorzystać okazji na wielką ucztę Eucharystii, z ogromną dawką siły duchowej popartej szczerością młodych chłopców zabranych z ulicy Kampali. Pewnie w Polsce wzbudziłoby to na początku zdziwienie, ale myślę, że to autentyczne wyrażanie emocji przemówiłoby do ludzi.
Tę liturgię się przeżywa, bo w taką liturgię angażuje się w całości. Nie jest się tylko biernym widzem spektaklu jednego przebranego aktora za ołtarzem, ale jest to wspólnota obecnych z własnej i nieprzymuszonej woli. Co w tej liturgii jest niespotykane? Jest ona odprawiana dla wszystkich chłopców mieszkających razem w tej osadzie, niewiele było ludzi przybyłych z innych okolic. Poza tym niespotykaną sprawą jest klaskanie podczas podniesienia. To pewnie tutejsze wyrażenie radości z wiary, że po słowach „bierzcie i jedzcie” Jezus jest z nami. Mieli swoje zwyczaje, które niewątpliwie oddawały ducha ich temperamentu. Po Mszy zawsze któryś z „uncle”, czyli wychowawców ma kilka słów. Tym razem Joseph opiekujący się muzyką opowiadał o wczorajszym konkursie, na którym gościła orkiestra z tego obozu.
Po tej wspaniałej duchowej uczcie z niezwykłą, ale charakterystyczną dla Afryki oprawą wyruszyliśmy do źródeł Nilu. To jakieś 80 km. Po drodze przejeżdżaliśmy przez niewielką, jedyną w Ugandzie pozostałość dżungli. W tym właśnie miejscu zaczął padać bardzo mocny, wyglądający na burzę deszcz. Tak też się okazało, po chwili na szybach samochodu zobaczyliśmy grad. Zdziwienie nie małe, bo w tym miejscu świata grad? Cóż, anomalie pogodowe mamy coraz większe i pewnie zdziwień w tej materii nie będzie brakować w najbliższych latach. Kiedy po powrocie pytałem ks. Ryszarda jak chłopcy reagowali na grad, uśmiechając się opowiadał jak biegali po dziedzińcu i zbierali kulki lodu. On takie zjawisko widział tu pierwszy raz, a chłopcy trzymając w rękach grad, wołali, że z nieba spadły kamienie i trzeba je pozbierać. Jak pomyśleli, tak też zrobili. Niektórzy nigdy w życiu nie widzieli śniegu ani naturalnego lodu. Więc grad okazał się nie lada atrakcją.
Kiedy dojechaliśmy do źródeł Nilu za Jinja, popłynęliśmy łódką na małą wyspę odgradzającą Jezioro Wiktorii od najdłuższej rzeki świata. Hm… był to niesamowity widok, kiedy pokazano nam kotłującą się wodę, jakby pod ciśnieniem wybijającą się na powierzchnię. Chwila wielka i niespodziewana, bo nie mieliśmy w planach odwiedzić tak istotnego miejsca na Ziemi. Jest to ekscytujące przeżycie, kiedy dotyka się czegoś, o czym wszyscy na świecie uczą się w szkole. Historia tego miejsca jest bardzo znacząca i kiedyś spędzała sen z powiek wielu odkrywcom. Źródła Nilu odkrył John Speke wędrując nim pod prąd, ale istniał też pogląd, że źródłem tej rzeki jest jezioro Tanganika i trudno było od razu zaakceptować nową teorię. Chcąc sprawdzić światowe odkrycie, Henry Morton Stanley obszedł dookoła Jezioro Wiktorii i potwierdził, że początkiem tej rzeki jest mocno bijące źródło wody wypływające z tego właśnie jeziora. Przez to od samego początku ma ona sporą szerokość. Nieco niżej są niewielkie wodogrzmoty, ale takich progów jest jeszcze bardzo wiele na 6400 kilometrach Nilu, aż do samego deltowatego ujścia.
Wieczorem mieliśmy okazję po raz ostatni zobaczyć wspólnotę małych murzyńskich chłopaków gromadzących się na modlitwie różańcowej w języku luganda. Oni sami ją prowadzili i każdy jeden był tam obecny. Taka praktyka na pewno ich jednoczy i tworzy silne braterskie więzi. Redukuje egoizm, który kazał im walczyć o byt, gdy byli na ulicy.