Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

12. Zwiedzanie Waranasi

Spotkania z małpami, buddyjskimi bogami i zmiana planów, by zostać dłużej

Musieliśmy zostać nieco dłużej w Pokharze przez strajk, o czym już wspominałem, ale na drugi dzień parking był pełen obcokrajowców z rożnych stron świata. Wszyscy jechali do Katmandu, no może był jeden autobus do parku Chitwan. Droga zleciała w miarę szybko. Wyjechaliśmy o 7:30 i na zapowiadaną 2:00 byliśmy na miejscu. Kiedy rano przyjechaliśmy na nasz turystyczny bus station spotkaliśmy Martę, wcześniej udało się widzieć ją w łódce, ale tylko przez kilka sekund. Tym razem naprawdę cieszyłem się, że można popyrczeć z kimś innym po polsku niż tylko z Piotrem. Jechała też do Katmandu, ale innym autobusem, więc znowu westchnąłem, że nie wiem, czy będzie okazja w stolicy nepalskiej do spotkania. I co się okazało, kiedy my rozłożyliśmy się w Tara guest house i wychodziliśmy na miasto, oni akurat tam się wybierali. Radość wielka i od razu snute plany na polski wieczór w Katmandu. Jakżeby inaczej. Marta podróżuje z kolegą z Nowej Zelandii. Zresztą zna świetnie angielski i hiszpański. Obydwa się przydają, bo w pokoju obok są znani nam od Waranasi Hiszpanie, a pokój dalej Marta. Wjeżdżając do Katmandu trochę się przeraziłem. Miasto w ogromnym kurzu i przypomniało raczej brudne miasta Indii. W obliczu czyściutkiej Pokhary nie wypadał on najlepiej na pierwszy rzut oka. Potem oblicze nieco się zmieniło, kiedy zaczęliśmy zaglądać w niektóre miejsca, ale pierwsze wrażenie niezbyt dobre. Wieczorem poszliśmy na spacer do dużej stupy....(tutaj powinna być nazwa), skąd rozciągał się piękny widok na całe miasto. Widać było jak jest położone. Miasto bez żadnego wieżowca, a przecież stolica. Wąskie domki i gęste zabudowanie pozwalało zmieścić chyba 700 tys. ludzi na niewielkim obszarze. Stupa to miejsce święte, z świątyniami w tym wypadku buddyjskimi i hinduskimi. To  przykład jak przynajmniej te dwie religie mogą współgrać ze sobą. Następne wcielenia konkretnych bogów w ogóle nie próbują ujadać ustami swoich wyznawców. Wszystkie w wielkim zadumaniu i spokoju. Mnisi buddyjscy i święci ludzie hinduscy. Poza tym wokół stupy bardzo ciekawe zabudowania. Te chyba na mnie zrobiły większe wrażenie, bo przypominały nieco kamienice na przemyskim lub krakowskim rynku. Atrakcją dla nas było też to, że świątynia jest nazywana świątynią małp. Tych zwierząt wokół było bardzo dużo. Chodzą między ludźmi wydzierając im jadło z rąk, albo sprytnie przedostają się w niedostępne miejsca, gdzie mają jakiś apetyczny interes.
Piotrkowi na dobre spuchł palec. Wdarło się jakieś zakażenie i ropa. To wszystko od słońca i maści, jakimi wcześniej smarował bolące kolano. Tak przynajmniej stwierdziła Marta, która jak się okazało, jest lekarzem ze specjalizacją medycyna ratunkowa. Przynajmniej mieliśmy fachową pomoc. Wieczorem w podzięce za operację na palcu Piotra, ponieważ nastąpiło odkażanie zapalniczką noża i nadcinanie palca, żeby ropa mogła sobie zejść. Zaprosiliśmy sąsiadów Hiszpanów i Martę na buteleczkę czystej. Jak zapowiadali, że po polsku to po polsku. Bardzo sympatycznie pogadaliśmy dłuższą chwilę o podróżach i naszych planach na najbliższe dni. Rano po godzinie brewiarzowej pojechaliśmy taksówką do katmandzkich Ghat. O ghatach wspominałem pisząc z Waranasi. Miejsca, gdzie pali się ciała ludzkie, proch zmywa do rzeki. Jako że przez Katmandu przepływa rzeka wpadając do Gangesu, też jest uważana za świętą. Kiedy wysiedliśmy z taksówki zapach palących się ludzkich ciał uderzył w nos tak mocno, że nie dało się wytrzymać. Wstęp kosztował o zgrozo! 500 rupi, ale jestem tutaj to zapłacę. Oglądaliśmy świątynię wokół, bo do środka nie mogliśmy wejść. Mogą tylko Hindusi. Trudno, spacer po obejściu też robił wrażenie. Tutaj można było fotografować Ghaty. Jedna akuratnie się paliła mocno dymiąc. Widok nie do opisania, a odczucia już dobrze znane, ale refleksja o świętości ludzkiego ciała, jaką głosi chrześcijaństwo wkracza w umysły automatycznie. Po jednej stronie mostu, gdzie paliła się wspomniana Ghata, było ich siedem, każda poświęcona innemu bóstwu - jakiemu? nie jestem w stanie zapamiętać. Z drugiej strony mostu akuratnie dwóch synów, najstarszy i najmłodszy, ostrzyżeni na łyso i ubrani jedynie w slipki zmywało Ghaty wodą do rzeki, tym sposobem zlewając z wodą prochy swojego spalonego przodka. Towarzyszył temu specjalny rytuał połączony ostatecznie w ubranie się tych synów w czyste białe stroje i wejście do świątyni. Obserwowaliśmy to z daleka stojąc na drugiej stronie małego strumyka, ale proszę wierzyć w tym smrodzie palącego się ciała nie dało się długo stać.  Stamtąd z podpowiedzi taksówkarza pojechaliśmy na lotnisko, by zapytać o cenę biletów godzinnego lotu nad Himalajami. Okazała się taka sama, jak w agencji turystycznej, więc nie namyślając się długo zakupiliśmy za 150 USD bilety na 6:30 rano, by polecieć nad Everestem. Przynajmniej tak będziemy mogli zdobyć ten szczyt. Pozostaje jedynie mocna nadzieja i modlitwa o dobrą widoczność, ale chmury są niższe szczytu, a samolot leci ponad chmurami. Liczymy więc, że zdjęcia będą, a serce pełne przeżyć z największych wierzchołków świata. Odwiedziliśmy jeszcze najważniejszą stupę w mieście. Jest najstarszą i największą w Nepalu. Miejsce bardzo zadbane i widok mnichów buddyjskich zawsze jest dla mnie ciekawy, ale wypatrzyłem spacerującego z dużą butlą wody jakiegoś mnicha o białym kolorze skóry. Ciekawe co ludzie z innych miejsc świata szukają i jak to robią we własnym życiu. Kiedy odwiedziliśmy wspomnianą agencję turystyczną zaproponowałem, żeby przebukować bilet do Delhi. Zatem za 20 USD zostajemy dwa dni dłużej w Nepalu. Mnie to cieszy bo Delhi zdążyłem zobaczyć, ale zdecydowanie wolę czystsze i milsze i nie przeludnione Katmandu i nepalskich miłych ludzi. Piotr nie miał już sił spacerować, położył się po naszym obiadku złożonym z tybetańskiej zupy z makaronem i szpinakiem oraz momo - czyli tybetańskich pierożków. Ja polazłem po sklepach i patrzyłem, gdzie przed wyjazdem można byłoby jeszcze zrobić jakieś zakupy. Ten kto kocha łażenie po sklepach miałby tutaj raj - przy tych cenach. Dżinsy Lewisa za 50 PLN, chociaż nie wiem ile ma to wspólnego oprócz metki z Lewisem. I tak dalej... Tylko pytałem o cenę i tak zawodziłem wielu sprzedawców, bo te sklepy są tylko dostępne dla turystów i bogatszych Nepalczyków. I pokazują też, że do Nepalu trzeba przyjechać jak najszybciej, póki nie zje go gangrena globalizmu, połykając całą smakującą egzotykę. Póki co plany snujemy dalej, bo dwa dni mamy dłużej... a teraz na kolację, a rano trzeba wstać na maleńki locik samolocikiem pod niebem pełnym najwyższych szczytów.