Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

13. Mont Everest, Bohtapur, Katmandu i uprawa ryżu

Majestat gór i podróż na dachu autobusu

Rano 25 lipca 2009 r. wstaliśmy, jak było zaplanowane o 5 rano i poszliśmy szukać taksówki na lotnisko. Z tym tutaj nie ma żadnego problemu, gdyż sami się proszą o to, żeby jechać. Kwestia tylko ile wytargujesz. Co więcej, za 300 rupi nepalskich powiedział, że zawiezie, poczeka i wróci z nami. Chciałem, żeby sobie pojechał, bo pod lotniskiem nie brakuje taksówek, ale pewnie jak każdy taksówkarz umiejący angielski, jeśli dorwie Białasów, to chce ich wozić jak najwięcej, bo za spokojną jazdę ma najlepiej płacone, a czasem decydują się na dalsze trasy. Sprawdzanie, czy czegoś się nie wnosi jak wszędzie, taki lotniskowy standard, nawet na tego typu lotach. Czekając na samolot spotkaliśmy kolejnych Polaków. Tym razem z Sieradza. Lecieli do Lukli, skąd wybierali się do base camp pod Mount Everestem. Kosztowało ich to 500 USD i wychodzą na ponad 5000 m.n.p.m. Na pewno zapowiada się ciekawie. Yeti airlines, czyli mały zielony samolot wzniósł nas na niewielką wysokość. Co najważniejsze pogoda dopisywała i widoczność była wymarzona, tym razem znowu niebiosa sprzyjały odsłaniając przed nami największe potęgi natury na tym świecie. Najpierw ja miałem widoki, bo góry były z mojej strony, wracając Piotr mógł się zachwycać pięknem gór. Okna w samolocie w odcieniu niebieskiego, więc nie wiem jak zdjęcia będą wyglądały na komputerze. Każdy miał okazję wejść, a raczej włożyć głowę do kokpitu pilotów, żeby od przodu przez białą szybę zobaczyć góry. Niesamowite całe pasmo 6, 7 i 8 tysięczników. Miła Pani stewardesa podchodziła i każdemu tłumaczyła jaki szczyt mijamy. Ja mogę mówić o wielkim szczęściu, gdyż na moje wetknięcie głowy do kabiny pilotów przypadł widok Mount Everestu. Bardzo widoczny, majestatyczny i pięknie prezentujący się sparowany wierzchołek razem z (nazwa sąsiedniego wierzchołka) - widok niesamowity, trudny do opisania. Ten lot był bardzo dobrym pomysłem, bo skoro nie ma się na razie możliwości stanąć i zmierzyć z tym szczytem, albo przynajmniej podejść pod niego, to taki widok jest sporym lekarstwem i niezłym zastępnikiem, ale trzeba to podkreślić, tylko zastępnikiem! Lecieliśmy w odległości kilka kilometrów od gór to tak, jakby oglądając świętość do której nie można się zbliżyć za blisko, bo nie wiadomo jak się zachowa. Lepiej oglądać z bezpiecznej odległości. Prezencja gór była znakomita. Ubrane w białe wieczne zmarzliny, ciągle czyste, srogie od wyobrażanego sobie zimna i wiatrów, które ukochały najbardziej te góry i poczucia niebezpieczeństwa od pewnego pułapu. Tylko przygotowani i to dobrze przygotowani mogą podejść bliżej i pokłonić się, chociaż i to jest wielkim paradoksem - tygodnie wspinania, walki z górą i samym sobą, aby kilka minut cieszyć się na szczycie jej zdobyciem, jeśli ona na to pozwoli. Lot trwał 40 min i wystarczyło, żeby w dwie strony obejrzeć jak na wystawie najwyższe góry świata. Po wylądowaniu pojechaliśmy do naszego hoteliku i wspólnie z Martą poszliśmy na śniadanie. Restauracja „Yak” stała się naszą jadłodajnią w Katmandu. Całkiem dobre ceny, czystość restauracji i miła obsługa przyciągały niewątpliwie.
Potem chcieliśmy pojechać do Bahtapur. Miasteczko jakieś 10 km od Katmandu. Oczywiście taksówkarz zawiózł nas na miejsce, skąd odjeżdżają busy, ale jak się okazało, to kolejny dzień strajku kierowców transportu publicznego. Kiedy dopytywaliśmy się o co chodzi w tym strajku, nikt nie potrafił wskazać, ale pewnie zasada jest znana, jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Postaliśmy chyba z 40 min i zmieniając plany pojechaliśmy taksówką do Patan, miasta przylegającego do Katmandu. Wchodząc na główny plac tego miasta Durbar square musieliśmy jednak zapłacić chyba po 300 rupi. To ogromna niesprawiedliwość. Opłaty nie obchodzą tubylców, ale biały człowiek jest rozpoznawany na kilometr i nie uda mu się wejść bez opłaty. Nawet gdyby skracając drogę chciał tylko przyjść przez ten plac do swojego hotelu. Plac robił wrażenie umieszczonymi tam budowlami sakralnymi. Oczywiście mówiąc plac nie można sobie wyobrazić dużej przestrzeni, ale plac gdzie stoi sporo świątyń, muzeum i swoiste kamienice to wszystko ma swój smak i urok. Chociaż w wielu wypadkach warty odnowienia. Spacerując w dużym słońcu oglądaliśmy wszystko, co prezentuje ten plac także z nieodłącznymi scenami erotycznymi na gzymsach jednej ze świątyń. Potem wypiliśmy lassi w małej przytulnej knajpeczce i pojechaliśmy na Durbar square do Katmandu. Jeszcze tam nie byliśmy, ale Marta owszem. Kiedy taksówkarz podwiózł nas pod samo wejście, zapłaciłem za taxi i odważnie wkroczyłem na plac. Widząc policjanta, który zmierza w kierunku nowych białych. Ja odszedłem juz trochę. Marta będąc tutaj wcześniej zapłaciła za wejście mając dokument kilkakrotnego wejścia, więc okazała go, a policjant machnął ręka, żeby wchodziła, więc na jedną wejściówke skorzystaliśmy wszyscy. Zaoszczędzone chyba 500 rupii na osobę mogło przydać się na obiadek.
Ten plac prezentował się świetnie, choć w podobnym stylu jak poprzedni. Na tego typu placach można spotkać świętego człowieka. Jak się okazało to tylko przebieraniec, a nie uczciwy, głęboko praktykujący religię hinduizmu. I tym razem widząc nas z daleka machał, żeby zrobić zdjęcie i zapłacić za to. Oczywiście taki wyczyn nie wchodził u nas w rachubę - nigdy. Stanęliśmy z daleka z wyostrzonymi obiektywami, by złapać ich na zdjęciu, bo było warte zrobienia. Wyglądali komicznie przedstawiając się, który z nich to Wisznu, a kto jest Silwa. Siedzieli dalej i zasłaniali się ręką, żeby nikt za darmo nie mógł zrobić zdjęcia, ale dla Polaka rzeczy niemożliwe maja innaą wartość. Oczywiście, że zdjęcie udało się zrobić. Potem poszedłem do nich, żeby pogadać. Oni chcieli zdjęcie, ja powiedziałem że ok, ale bez płacenia. No to miny zrzedły i odsuwali się ode mnie, ale słowo do słowa i lody topniały. Podszedł do nas jakiś Nepalczyk i trochę poszydził z nich. Zatem przenieśli się naprzeciw. Poszedłbym tam z nimi pogadać, ale oni nie rozumieli angielskiego - jeszcze pewnie mojego angielskiego. Pośmialiśmysię trochę układając refreny typu: no money - one pictres - no money, albo ich wersje: money -pictres - money. Wróciłem na swoje miejsce do Piotra i Marty. Kiedy machnąłem w ich stronę papierosem, oczywiście jeden natychmiast przyszedł sobie zapalić. Potem drugi, ale co się okazuje, częstując papierosem bierze tylko jeden i podaje następnym. Jeszcze później też spotkałem się z tym zwyczajem. Kiedy zapalili, to porobiliśmy sobie zdjęcia z nimi. Wtedy zawołali pieniędzy, powiedziałem, że zapłacone papieroskiem. Noi po przygodzie. Poszliśmy cos zjeść oglądając prezentujące się świątynie na tym placu. Niektóre zachowania rzeczywiście przykuwają wzrok. Jak choćby siedzącego staruszka o białej skórze gadającego po angielsku z kilkunastoletnim chłopcem trzymając go mocno za rękę w sposób jak trzymają się kochankowie. To jest część zwyczaju tutejszego, że mężczyźni chodzą trzymając się za ręce, ale nigdy w ten sposób. Obiadek był bardzo miły w knajpeczce na piętrze i zupka z chickenem i chomeini (makaron) smakowała jak głodnemu. Wróciliśmy do hoteliku, a wieczorkiem posiedzieliśmy trochę w naszym Yaku.
Na kolejny dzień zaplanowaliśmy małe miasteczko w górach, a stamtąd spacer do Nomo budda. Niestety strajk trwał w najlepsze, więc nie mieliśmy wyjścia- trzeba było te 30 km pojechać taksówką za 1000 rupi (jakieś 13 USD na dwóch), jazda taksówką jest tutaj opłacalna. Marsz przez wioski trwał ponad 2 godziny, ale widoki i klimat prowincji był niesamowity. I pewnie nasza podróż do Nepalu nie byłaby pełną, gdybyśmy ominęli taką prowincje. Ludzie żyją tutaj bardzo ubogo, ale są niesamowicie sympatyczni. Mijając prawie każdego mówiliśmy jedyne znane nam słówko po nepalsku czyli „namaste”, ale zawsze odpowiadali z uśmiechem, nawet to oni pierwsi nas witali w ten sposób. W pewnym momencie skończył się asfalt. Droga, która wygląda jak polna jest i tak najprawdopodobniej w większości na drogach po rozsianych wioskach nepalskich. Widząc pracujących w polu przy uprawie ryżu ludzi trudno było dostrzec mężczyzn. Same kobiety pochylone w błotnistej ziemi wydzierały ryż lub plewiły go tylko. Nie znam się na tej uprawie i ciężko to opowiedzieć. Pięknym widokiem było, kiedy zobaczyliśmy chyba z 8 kobiet ubranych na charakterystyczny czerwony kolor pochylone w polu. Jedna poderwała się i zapytała coś po nepalsku. Zrozumieliśmy tylko jedno słówko - chokolade. Niestety odmachaliśmy głową, że nie mamy czekolady, więc zapytaliśmy, czy możemy zrobić zdjęcie. Wszystkie one wyprostowały się mając w tym niesamowity ubaw, kiedy fotografowaliśmy je stojące dumnie przy swojej pracy. Potem spotkaliśmy człowieka, który chciał nam upchnąć jakieś małe robaki czy przynętę na ryby, trudno stwierdzić co to było, ale czegoś takiego nie widziałem jeszcze nigdy. Potem widok szkoły prowincjonalnej. Mimo, że jak mówią Polacy dziura zabita dechami, dzieci moim zdaniem pięknie prezentowały się w mundurkach i identyfikatorach. Kiedy podeszliśmy pod górę, na którą trzeba było wejść dochodząc do nomo dubba zaczęło padać, więc schowaliśmy się w małej knajpce. Knajpce - to nieźle brzmi, ale kilka stolików, może 4,  takie jak moja babcia miała do dojenia krowy i lodówka oczywiście z Coca Colą i jakieś ziarna, które przygryzali Nepalczycy. Kiedy zasiedliśmy kupując ową Coca Colę i Mirinde zeszło się kilku chłopów, tak samo chroniąc się przed deszczem. Częstując papierosem znowu jeden odbierał i podawał reszcie. Dzięki temu otworzyły się usta i machając rękami i pokazując słowa, które chce się  powiedzieć, gadaliśmy z nimi. Takie kalambury informacyjne. Podejście pod nomo budda pozwoliło wyparować ze mnie kilka dobrych kropli potu, ale wychodząc na górkę dało się od razu słyszeć specyficzne rytmy bębna. Dochodziły z kaplicy, gdzie siedział jakiś lama, może 2 mężczyzn obok i mały chłopiec, który uderzał w bęben. Naprzeciw niewielkiego posagu Buddy w półkolu kobiety i 3 mężczyzn uderzało czołem o podłogę robiąc rytualne przysiady. Miejsce bardzo urokliwe, cisza, spokój kilka maleńkich skromnych restauracji - o ile to słowo nie jest za duże do określania tych jadłodajni, ale pora taka, żeby skorzystać. Zatem mix tukhpa i chowemaini dla mnie, a zupa wegetariańska i również chowemaini dla Piotra. Z przygotowaniem zeszło trochę, bo pani miała nas jako jedynych klientów, ale wszystko świeże, bo przygotowywane od początku. Smakowało wyśmienicie, chociaż pewnie wiele osób widząc wygląd kuchni, którą mieliśmy okazję sfotografować, nigdy nie wzięłoby łyżki do ręki. Potem schodziliśmy dalej drogą kłaniając się ludziom, pytali niektórzy skąd jesteśmy. I gdy po takim pytaniu widzimy, że biegnie za nami jeden mężczyzna i co się okazało opowiada nam, że za miesiąc jedzie do Polski na kontrakt do pracy w stadninie koni pod Warszawą. Szedł z nami do przystanku. Wymieniliśmy emaile. Nieźle mówił po angielsku i pytał czy ludzie w Polsce też mówią po angielsku. Nie wiedzieliśmy co powiedzieć. Kiedy doszliśmy do przystanku pytaliśmy, czy i tutaj strajkują, ale odpowiedzieli że nie. Tutaj autobusy jeżdżą. Zatem po chwili podjechał jeden, ale na przystanku zaczęło uchodzić mu powietrze z koła. Kierowca jednak nie zmieniał opony jechał dalej. Te ich autobusy nie są robione na nasze wymiary. Stojąc trzeba bardzo mocno w moim przypadku skłonić głowę, co wzbudza wielką radość u Nepalczyków. Poza tym droga kręta i szybka jazda po tej drodze rzucała nami z boku na bok i nie dało się trzymać. Za jakieś 5 km kierowca jednak chciał zmieniać koło, ale nagle pojawił się następny autobus. Twierdzili, że do Katmandu, więc wsiedliśmy. Dojeżdżając do najbliższego miasteczka Panera kazali znów nam się przesiąść do kolejnego zapełnionego, więc zwyczajem mężczyzn nepalskich wsiedliśmy na dach. Frajda niezła i o wiele więcej można widzieć. Niestety nie byliśmy sami i na innych autobusach było nawet bardzo tłocznie na dachach. Dojechaliśmy do Katmandu na ostatni przystanek przesiadając się do środka busa, bo niebo było srogie i groziło deszczem.
Wieczorem miła kolacja z sąsiadami Hiszpanami i Martą. Też z Yaka wychodziliśmy ostatni. A dzisiaj? Dzisiaj pierwszy raz pada nam deszcz od rana. Poszedłem na internet, a Piotr śpi. Plany wzięły w łeb, ale nic nie szkodzi, przecież jest to ostatni nasz cały dzień bez możliwości podróżowania i pierwszy dzień deszczu. W porze monsunu mamy wielkie szczęście i my też uśmiechamy się do niebios, że swój płacz powstrzymywały tak długo, by dać nam możliwość włóczęgi. Jutro samolot po 15 do Delhi. A pojutrze do Polski. Szkoda, naprawdę szkoda bo jest jeszcze wiele ciekawych i kuszących miejsc do zobaczenia w Nepalu, nie mówiąc o sąsiednich państwach, jak Bangladesz - dziewiczy turystycznie, Laos z wielkim sercem ludzi, Kambodża z walecznością tamtejszych i mój wymarzony Tybet z drugiej strony Himalajów.
Dziękuję wszystkim, którzy z ogromną cierpliwością to czytali.  Pozdrawiam bardzo serdecznie z Katmandu w Nepalu i do zobaczenia w Polsce.