Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

13. Kolejna słoneczna wyspa

Piaszczyste plaże i ogromne nietoperze

Druga wyspa, na jaką dopłynęliśmy byłą jeszcze mniejsza, i nie miała w ogóle drzew. Zatem cień, który chronił, choć trochę od mocno palącego słońca był tutaj w wielkiej cenie. Niestety została nam tylko łódeczka na ochronę. Albo miła kąpiel w bardzo ciepłej wodzie o dalekiej przejrzystości ze względu na wapienny biały piasek. Ten piasek bierze się nie tylko ze skał, ale przede wszystkim z wodnego cierpliwego przemielenia przez lata uderzeń fal w rafy koralowe. Zresztą plaże piaszczyste pokazują bogactwo morskie, które woda przyniesie i w wielkiej oszczędności jest w stanie pokazać. To nie tylko muszelki różnej wielkości czy kolorów, ale wiele wapiennych szkieletów żyjątek z raf koralowych, które jak się ogląda bezpośrednio sprawiają wrażenie roślinności a w efekcie są morskimi zwierzętami.
Popłynęliśmy jeszcze zobaczyć jedno cudo natury, chociaż pewnie dla wielu byłoby to obrzydliwością. Ogromne nietoperze, które jak latające dorosłe szczury albo świnki morskie z ogromnymi skrzydłami zwisały na drzewach wyrośniętych z płycizny morskiej. Ich skrzek czy pisk, bo trudno to nazwać był przeraźliwy a spłoszenie powodowało przestrach nawet u siedzących na bezpiecznych łodziach. Nie był to miły widok, chociaż ilość tego ptaszyska – ssaka budziła respekt i podziw.
Do niewielkiej przystani w Rhiung przybijało wiele majętnych jachtów czy katamaranów z flagami: Francji, Anglii, USA, Australii czy Nowej Zelandii. Spotkani Włosi opowiadali, że w ten sposób są już czwarty rok w podróży. Ale po ich wieku sądząc nic innego im nie zostało i tylko podziwiać, że tak sobie zagospodarowali jesień życia. Ich opowieści o wielu dniach spędzonych na otwartym morzu i wyzwania, jakie stawia nie siła natury, ale siła psychiki, znużenia i ciągnących się niezmiennych widoków przez wiele dni. To jak pirackie historie o polowaniu na kolejne zasłyszane skarby w pustce wypatrywanie czegoś cennego. Ale pewnie to najbardziej się ceni wśród wilków morskich i ludzi kochających morze. Że potrafią przetrwać długi i ciągnące się dni na bezkresie morza.
Wieczór zapowiadał się bardzo ciekawie, bo trafiliśmy, na co sobotnią wiejską fiestę. Jak u nas regionalny zwyczajny festyn. Tam gdzie kończyła się droga ze względu na morze odbierające możliwość kontynuowania podróży na kółkach ludzie mieli swoje stragany i wieczorkiem w sobotę schodzili się całą wioską żeby się spotkać i pogadać. Umożliwiali sobie kupienie taniego jedzenia na tych straganach. A spotkać tam można było wszelkie lokalne smakołyki, trudne do określenia. Ryż ciekawie zawijany w liść tworzący jakby jakiś batonik a w dodatku, jeśli się go wycisnęło to był z jakąś masą i zabarwiony na fioletowo. Wszelkie różności z ciasta pieczone na oleju. A nawet coś na wzór naszych pierogów z kapustą, z tym, że nie gotowane na wodzie, ale zapiekane na oleju. Zapach grilowanych ryb i kurczaków wypełniał cały plac. Ludzie siadali gdzie mogli, bo specjalnych stolików nie było za, wiele, ale wcale to nie stało na przeszkodzie żeby się spotkać ze znajomymi z jednej parafii i po prostu pogadać. To godne podziwu i uznania, że mają sposób, na co tygodniowe spotkanie i jakiś rodzaj rozrywki. Nazywali to po prostu „market”. Dla mnie spieczonego w słońcu wcale ta fiesta nie była taka piękna, ale ból czerwonego i rozgrzanego ciała dawał się mocno we znaki. Jakby z gorączka poszedłem spać po wypiciu sobie musującej Aspiryny.
Ranek dla nas był bardzo wcześnie, bo mieliśmy umówionego małego busika, który zawiezie nas do lokalnego dworca a stamtąd o szóstej rano mamy autobus do Labuan Badżio. Perspektywa niedzieli zaczynającej się o trzeciej rano była nieco wymagająca, ale cóż zrobić nie było zbytnio wyjścia. Rzeczywiście wstaliśmy rano i dzięki życzliwości Margarity – pracownicy hotelu o. Tadeusza – zjedliśmy bułeczki na śniadanie i po wypiciu kawy w niskim jak na mój wzrost busiku ruszyliśmy do ….. Kiepska i dziurawa droga rzucała nami na wszystkie strony. Wczesna pora, zmęczenie, spalenie słońcem wszystko to uczyło wytrzymałości a w dodatku perspektywa piętnastu godzin drogi. Nie było to łatwe do wyrażenia, dlatego łatwiej było i o wiele przyjemniej uciec myślami od tego, co czeka w tą piękną słoneczną niedzielę. Po szóstej rano byliśmy już na terminalu. Ten terminal to zwykłe skrzyżowanie dróg, ale znowu znaczenie słowa w Europie nie pokrywa się z tym w Indonezji. Może, dlatego nie ma, co porównywać, tylko po prostu używać tego, co lokalni mówią na opis własnej rzeczywistości.
Kierowca ze swoim naganiaczem jak zwykle ładował autobus do maksimum. Bagaże na dach ze wszystkim, co ludzie wieźli, reszta do środka i dalej ludzie na to wszystko. Siedzenie ledwie dla, dwóch ale mogło siedzieć i trzech. Tutaj nikt do nikogo nie miał ani pretensji ani żalu o swoją niewygodę. Element wychowania dawno zapomniany w Europie. Ja na tylnym siedzeniu z nogami na workach cebuli czy czosnku nie było nawet jak zobaczyć w tym ścisku. Kto chciał i był na tyle sprytny w czasie jazdy przesiadał się na dach jak trochę go przypiekło albo zawiało wracał do środka. I jakoś miało upłynąć te 9 godzin bitej jazdy. Droga nie miała ani pół kilometra prostego odcinka. Wszystko kręte do granic możliwości. Wszyscy z lewej na prawo, z prawa na lewo i tak dalej. Ładne kilka godzin. Już nie zwraca się na uwagi po jakimś czasie byle tylko było się czegoś uczepić.
Odporność tutejsza jest godna podziwu i uznania. Czegoś takiego nie spotka się już w wielu miejscach świata. Jechaliśmy raz do góry raz w dół, zakręty o całej możliwej skali stopni, co niektórym odpijało się na żołądku i zamiast do worka próbowali zdążyć wychylić twarz za okno żeby bezpośrednio swoje śniadanie zostawić na drodze albo – jak się domyślam – na nadjeżdżającym skuterku. Autobus do Labuan Badżio na takiej odległości jest tylko jeden dziennie, więc nie ma się, co dziwić, że wielu chce jechać a kierowca chce wszystkich zabrać. Zresztą, co chwila krzyczał coś humorystycznego do ludzi, bo rozbawiał ich bardzo gładko. W czasie całej drogi towarzyszyła nam głośna rytmiczna indonezyjska muzyka. Była przerwa na zrobienie przebitej opony i była przerwa na obiad. Zatem co można chcieć lepszego. Ludzie o nas białych troszczyli się jak o przyjaciół. Oprócz nas jechała także para obcokrajowców z Ekwadoru.
Wieczorem jakoś zmęczenie się zregenerowało i kiedy autobus zajechał na port w Labuand Badżio mimo bolącego tyłka. Jakoś przyszło zdziwienie: że to już? Tak szybko? A minęło dokładnie 15 godzin od naszego wyjechania z Rhiung. Kupiliśmy od razu bilety na samolot do Denpassar na Bali. Jak się okazało nie było to takie proste i znowu musieliśmy poświęcić dzień, że by dojechać do lotniska. Tym razem promem na kolejną wyspę Sumbawę do Sapy a stamtąd autobusem do Bimy. Nie mając zbytnio wyjścia kupiliśmy bilety w ten właśnie sposób.