Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

15. Kenijskie klimaty

Wizyta w wiosce przy dżunglii

Rano razem z przewodnikiem obeszliśmy las, pokazywał nam ptaki, nazywał je nawet po łacinie. Tłumaczył dlaczego niektóre drzewa dziwnie wyglądają, dlaczego rosną mając pusty cały środek, czemu albo komu to służy, jak drzewo rośnie z filarami. Okazało się, że w tej puszczy nie każde drzewo ma okrągły pień. Usłyszeliśmy wiele niezwykłych historii dotyczących dżungli. Poza tym pokazywał wiele ziół mających właściwości lecznicze. Była to ciekawa lekcja ze specyficznym tłumaczeniem. Ten specjalistyczny język jest trudny i na pewno nie do opanowania przeze mnie, ale na szczęście ludzkie dolegliwości są łatwe do pokazania np. biegunka, ból brzucha, ukąszenie węża itp. Ciekawą sprawą było zobaczenie po raz pierwszy czarno-białych małp i kameleona. Tego drugiego z bardzo bliska. Małpy niestety nieźle sobie radziły na kilkudziesięciometrowej wysokości, nie wstydząc się załatwiania fizjologicznych potrzeb prosto z drzew, przy widzach.
Niezwykle interesująca była wizyta w przylegającej do dżungli niewielkiej wiosce. Docierało się do niej przechodząc przez plantację herbaty. Herbata to niewysoka roślina o grubych zdrewniałych łodygach i korzeniach. Zrywa się tylko młode odrastające listki, które po wysuszeniu zaparza się. Widziałem taką plantację po raz pierwszy i mogłem się jej przyjrzeć się z bliska. Podobnie pierwszy raz widziałem ogromne plantacje trzciny cukrowej, a wcześniej w Ugandzie hektary papirusu, jeśli to rzeczywiście była ta roślina. Po powrocie trzeba będzie to sprawdzić. Zburzyło to trochę moje wyobrażenia, bo o papirusie myślałem jako o drzewie, o a herbacie, że to skromna i subtelna roślinka. Ale cóż, podróże kształcą.
Wróćmy jednak do wioski. Zza herbacianego poletka dochodziły odgłosy małych dzieci, które chóralnie uczyły się liczyć one, two, three… więc na pewno była tam szkoła. Gdy przechodzący obok straszy pan w kapeluszu zapytał czy chcemy wejść, bez zastanowienia od razu poszliśmy za nim. Ta szkoła to niewielki budynek przypominający raczej w polskim rozumieniu stodołę albo niewielki stary garaż na wóz konny. W środku siedziało może 40 dzieci w ręcznie zrobionych ławkach, ustawionych jak w kościele. Nie było żadnych stolików, podłoga to zwykłe klepisko. Dwie nauczycielki miały do dyspozycji małą tablicę, na której były zapisane liczby po angielsku. Dzieci wstały i chóralnie przywitały gości: „Good Morning”. Na co grzecznie odpowiedzieliśmy. Potem spotkany wcześniej pan, jak się okazało Dyrektor, opowiedział nam o szkole i uczniach. Uczą się tam dzieci od 3 do 6 roku życia. Przebywają tutaj codziennie od poniedziałku do piątku od ósmej do trzeciej po południu. Dwie nauczycielki zapewniały podstawową ogólną edukację łącznie z religią. Na prośbę swoich opiekunek mali uczniowie zaśpiewali nam piosenkę religijną, radośnie się przy tym kołysząc i klaszcząc do rytmu. Urokliwa prezentacja umiejętności afrykańskich dzieci. Dwóch Muzungu to dla nich pewnie rzadki widok, takich gości nie mają często. Były bardzo grzeczne i jak zauważyliśmy, uważnie słuchały swoich Pań. Jak na takie skromne warunki, szkoła była nieźle zorganizowana. Część zajęć odbywała się w budynku, a cześć na zewnątrz. Po wizycie wszyscy razem życzyli nam po angielsku dobrego dnia i powodzenia oraz błogosławieństw Bożego. Na co i ja odpowiedziałem tym samym. Urocze dzieciaki pożegnały nas machając rączkami, a my skorzystaliśmy z zaproszenia dyrektora. Nie gościliśmy jednak w żadnym gabinecie, bo takowego tam nie było. Ta szkoła, to tylko jedno pomieszczenie. Ugościł nas w swoim gospodarstwie, na które składało się trzy budynki: dom mieszkalny, kuchnia i jakiś magazyn o kiepskiej jakości ścianach, na podwórku leżała krowa. Kuchnia z umieszczonym w rogu paleniskiem była bardzo zadymiona, gdyż gotowała się tam woda. Słomiany dach był już czarny od tego dymu, pewnie nieźle tym sposobem zakonserwowany. Dom z dwoma lub trzema pomieszczeniami był niewielką chałupą z błotnym tynkiem. W pierwszym gościnnym pomieszczeniu ściany oblepiały czarno-białe gazety i plakaty wyborcze z ostatniego głosowania na prezydenta. Poza tym stało tam kilka „foteli” z ławą na środku i dwie sterty mięty do obrania z liści. Dyrektor poczęstował nas herbatą z mlekiem, będącą tradycyjnym napojem w Afryce. Napój ten budził w nas lekki niepokój, pragnienie spokojnego trawienie przy każdym łyku było silniejsze. Jedno było pewne, nie można odmówić gospodarzowi. Mieszkał razem z żoną, najstarsze dzieci uczyły się, a jedno było już w związku małżeńskim. Mówił bardzo dobrze po angielsku, nauczył się go w szkole, jego rodzice nie mówili tym językiem. Pytaliśmy go o życie tutaj. Okoliczne wioski zamieszkuje około 3500 osób. Zorganizowano tu kilka szkół, oczywiście wszystkie domy bez prądu i bieżącej wody, nie ma mowy o łazienkach. Poza tym mieszkańcy wszystko potrafią zrobić sami, łącznie z budową swoich domów. Codzienne utrzymanie to pole, gospodarstwo i las. Nie można tego jednak porównać do realiów europejskich. Gospodarstwa te mają minimalne potrzeby, nie wymagają dużo pracy, ale w związku z tym ich plony też nie są imponujące.
Kiedy wróciliśmy do naszego „obozu” poszedłem coś zjeść, bo przewodnik zapewniał, że jest tutaj restauracja i sklep. Okazał się nimi dom mieszkalny jednej z rodzin. Chałupina zbita z desek, a w środku dwa stoły tworzące salę dla gości restauracyjnych. Na klepisku żona przygotowywała jedzenie z menu przedstawionego na kartce wydartej ze środka zeszytu. Najważniejsza jest pomysłowość. Po domu starym zwyczajem (także polskim) chodziła kwoka z kurczętami i pewnie, jakby zaglądnąć głębiej, jeszcze dałoby się zauważyć jakieś zwierzątko. Zamówione chapati było twarde, ale z „Green salad”, czyli kilkoma kawałkami pomidora i jakąś zieleniną, smakowało nieźle. Tak sobie pomyślałem, że jeszcze nie jadłem pieczonych placków z pokrzywami. Zawsze musi być ten pierwszy raz.
Obok tego baru z oryginalnie serwowanym w żelaznych miskach jedzeniem stała spora grupa kobiet. Początkowo myślałem, że to właśnie jest wskazana restauracja, ale ten lichy biały budynek okazał się przychodnią zdrowia. Wiele matek z dziećmi czekało w kolejce na jakieś badania przeprowadzane przez przyjeżdżających tutaj co jakiś czas medyków. Nie było tam żadnego sprzętu, udało mi się tylko dojrzeć dwa biurka, za którymi siedziały osoby w białych fartuchach, przepisujące i sprzedające leki. Kilka matek, przed albo po wizycie siedziało na trawie karmiąc piersią swoje maleństwa. Daje się zauważyć, że tutejsi ludzie bardzo dbają o dzieci. Dziecko jest zawsze z matką, albo na kolanach, albo u jej boku, jeśli samo potrafi już chodzić.
Częsty widok to dziecko niesione na plecach, kobieta bierze dziecko za rękę i zamaszyście zarzuca je sobie na plecy, jak jakiś towar. Ale pewnie ten sposób jest sprawdzony, bo maleństwo ani nie skrzywi się z bólu, a matka jest przy tym czuła i spokojna. Na plecach kobiety noszą chustę lub koc, dziecko siedzi wygodne, może swobodnie ruszać główką oglądając świat, a przy tym czuje się bezpiecznie. Nie widziałem ani jednego wózka, nikt tutaj nie używa czegoś takiego. Nie widziałem także, żeby dziecko było niesiona na rękach, zawsze jest transportowane na plecach, a rodzicielka może nieść torby, wiadra z wodą, owoce. Widać, że ten sposób się sprawdza, bo nie przeszkadza w pracy i codziennych obowiązkach.
Taksówka była umówiona na drugą, więc dotarliśmy bez problemu do Kakamegi, a stamtąd rajdowym matatu do Kisumu. Jest to trzecie co do wielkości miasto w Kenii, jego rozwój związany był z popularnością żeglugi towarowej po Jeziorze Wiktorii. Gdy upadł port, podupadło też miasto. Mieszkańcy muszą sobie radzić sami. Wieczorkiem siadłem sobie przy piwku w hotelowej restauracji, aż tu nagle jedna pani poprosiła mnie o kupienie wody. Zapytałem „dlaczego?” Jedyną odpowiedzią był dziwny uśmiech. Za chwilę podeszła do mnie jej koleżanka i zapytała czy kupię jej alkohol. No to ja znów zadałem swoje standardowe pytanie. Stanęła dość odważnie, blisko mnie, w ciszy, jakby z przyzwyczajenia wyzywająco patrząc prosto w oczy mężczyźnie. Jej zamiary bardzo mnie zaniepokoiły. Uparcie powtórzyłem: „dlaczego mam ci kupić ten alkohol?” Po chwili milczenia odeszła i tak pozbyłem się obydwu „miłych” pań. Wtedy podszedł do mnie człowiek, który obserwował to zdarzenie stojąc przy restauracyjnym grillu. Powiedział mi wprost, że dobrze zrobiłem, bo to bardzo złe kobiety były. Mają dzieci, nie mają mężów, zarabiają na siebie oferując własne ciała. Mówił, że dużo tu takich jest.
Ulica wieczorami się wypełnia, za usługę chcą 200 szylingów kenijskich. Ale to przecież dwa i pół dolara, liczę, dziwiąc się niskiej cenie usługi. A poza tym przecież duże zagrożenie AIDS… No tak, wiele jest chorych, ale nie przyznają się do tego i nadal uprawiają najstarszy zawód świata, zarażając innych. Wzburzony mężczyzna mówił o trudnej sytuacji tego upadłego świata.
Porozmawialiśmy jeszcze o różnicach pomiędzy Europą a Afryką, przede wszystkim o zarobkach. Kiedy przedstawiałem mu jak to wygląda w Europie, nie mógł uwierzyć, jak można tyle zarabiać, kiedy on za cały dzień pilnowania grilla zarabia moje jedno piwo, które przed chwilą wypiłem, czyli 100 szylingów (1USD – 80 szylingów). Nie mieściło mu się w głowie posiadanie takich pieniędzy, jak choćby minimalne polskie zarobki. Ale to pewnie jest trudne do porównania. On szybciej jest w stanie poradzić sobie w biedzie, a my już nie. Jesteśmy zależni od pewnego standardu życia. To jest Afryka, a to jest Europa, bardzo łatwo rozróżnić te dwa kontynenty.