Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

20. Jeszcze jeden park i setki tysięcy flamingów

Łapanie ostatnich wrażeń przed powrotem

Szkoda było wyjeżdżać z Maralal, ale jak postanowiono, to nie ma odwrotu. W nocy słyszałem jak padał mocny deszcz i zastanawiałem się czy taką drogą uda się wyjechać z miasta. Ale skoro wcześnie rano na postoju zobaczyłem matatu organizujące się do drogi, to znaczy, że jest możliwość dojechania, oni wiedzą lepiej. Wyszedłem wcześniej, żeby zająć sobie miejsce z przodu, ale nie minęło nawet pół godziny i ktoś już siedział tam, gdzie byłoby wygodnie moim nogom. Poza tym po drodze kierowca zabrał starszego mężczyznę, który bardzo utykał i udostępniono mu miejsce z przodu. Ja siadłem w trzecim rzędzie przy oknie. Bo przypomnę, chociaż auto bardzo małe, to i tak ma pięć rzędów siedzeń. Już niedaleko za miastem musieliśmy wypychać auto z błota. Tak było jeszcze ze 3 razy, łącznie z tym, że w pewnym miejscu musieliśmy wysiąść i przejść przez ogromną kałużę, żeby odciążone auto mogło swobodnie przejechać.
Kiedy wysiadałem z busa i brałem zdeptany, cały w błocie plecak, zauważyłem, że mam odsuniętą klapę. Zajrzałem do środka - nie było moich sandałów. Leżąc pod siedzeniem, stał się dobrym łupem. Dobrze, że stało się to prawie na końcu, a nie początku wojażowania. Oprócz tego pogoda nie zachęcała już do ubierania sandałów. Pewnie zostaną w Afryce przemierzając kolejne bezdroża, ale już beze mnie. Obeszły wcześniej Mongolię, Rosję, Peru i Boliwię oraz Indie i Nepal. Ostatnio Kenię, Tanzanię i Ugandę, teraz przyszło im zostać w Afryce, a mi wracać do domu. Ale ciekawie i sentymentalnie można wiązać pewne wydarzenia, które dla człowieka, jakby nie było, coś jednak znaczą. Mając te same rzeczy w różnych stronach świata możemy się do nich bardzo przywiązać, jak do towarzysza.
Do Nyahururu dotarłem w południe, czyli z niewielkim poślizgiem. Droga wbrew obawom zleciała bardzo szybko i w miarę dobrze. Zakwaterowałem się w hotelu, po czym pospacerowałem po mieście zjadając obiadek z kurczaka i frytek za 300 szylingów. Hotel za 500 szylingów, bardzo przyjemny i miły. Oczywiście jak na tutejsze standardy, bo pierwszy raz od dwóch tygodni miałem ciepłą wodę pod prysznicem.
Rano po śniadanku pojechaliśmy z Matatu do Nakuru, jakieś 70 kilometrów. Dostało mi się mokre siedzenie w busie, nieźle. Kiedy wysiadłem, byłem obiektem śmiechu, bo spodnie z tyłu były całkiem mokre, ale kiedy pokazałem to kierowcy, nie był w ogóle zainteresowany. Odeszliśmy nieco od naganiaczy i zacząłem wyjmować z plecaka drugie spodnie chcąc je zmienić na ulicy. Kierowca motorikszy poradził mi, że będzie lepiej jak zrobię to w jego rikszy. No to skorzystałem z jego zaproszenia i przebrałem się w trójkołowej taksówce. Już bez śladów zamoczenia, pomijając żarty z mojego tyłka, negocjowałem cenę wjazdu do Parku Nakuru, gdzie z bliska mieliśmy zobaczyć nosorożca i jak się uda przy dużym szczęściu lamparta. Szczęścia jednak nie mieliśmy i tego drugiego nie udało się spotkać, ale z nosorożcem wyszło jak najlepiej.
Warto było poświęcić kolejne 60 dolarów na wstęp do niewielkiego parku wokół jeziora Nakuru. Z daleka widać było jak woda mieni się bielą i czerwienią. To setki tysięcy flamingów miało tam swój odpoczynek albo dom na jeziorze. Poza wszystkimi spotkanymi już w tutejszych parkach zwierzętami, czyli zebrami, żyrafami, guźcami, szakalami i bawołami oraz dużą ilością ptaków, udało nam się dostrzec w stadzie bawołów białego nosorożca. To bardzo rzadki okaz. Był niewysoki, ale potężny, nieźle się prezentował schylając wielki łeb, by skubać trawę. Nieco dalej zobaczyliśmy też z odległości najwyżej 10 metrów parę czarnych nosorożców, przy jeziorze trafił się jeszcze jeden potężny osobnik tego gatunku. Do „zdobytych” zwierząt Afryki mogliśmy spokojnie dopisać tego potężnego, o ogromnym łbie i rogu na nosie animalsa. To wspaniałe doświadczenie i niezapomniane łowy w Afryce, z aparatem w ręku. Jak się okazuje, wiele da się w ten sposób upolować, a lampart pozostaje na następną wyprawę. Szkoda, ale pewnie taka jego natura, żyć w ukryciu, a jego spryt na pewno bardzo mu to ułatwia. Najlepsza pora na tego kociaka to wczesny ranek, trzeba go wyszukiwać w buszu skoro świt, ale my już nie mieliśmy na to czasu. Na pewno jeszcze kiedyś trafi się okazja i zapolujemy skuteczniej. Oby te łowy były we właściwym kierunku, tzn. my na niego, a nie on na nas. Bo zapewne nie nosi aparatu na szyi, a jego polowaniom przyświeca tylko jedna myśl - napełnienie żołądka. Trzeba pamiętać, że jest najlepszym krótkodystansowym sprinterem, jaki chodzi po ziemi. Dlatego ucieczka nic nie da, nawet na najwyższe drzewo. Niech to jednak pozostanie tylko w sferze rozważań i nie przysłoni chęci spotkania z nim. Niedosyt będzie dobrą motywacją.