Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

3. Wizyta w misji dla trędowatych

Realia Czerwonej Wyspy

Tym razem w nocy nie musieliśmy się wcześniej zrywać. O godzinie ósmej odprawiliśmy Mszę świętą i zjedliśmy śniadanie. Miejscowy przełożony o. Jeremy – z pochodzenia Filipińczyk – odwiózł nas do miasta, żebyśmy mogli sobie kupić bilety na zaplanowany pociąg jadący do Manakara, na zachodnim wybrzeżu Madagaskaru. To jedyna czynna i działająca linia kolejowa na całej wyspie. Dzisiaj bardziej staje się już tylko atrakcją turystyczną, niż środkiem komunikacyjnym. Bez żadnego problemu kupiliśmy bilety w pierwszej klasie, będąc ciekawymi, co to jest pierwsza klasa w tutejszym znaczeniu

Potem pojechaliśmy do miejsca, które jest bliskie Polakom, do misji założonej przez bł. o. Jana Beyzyma, jezuitę, apostoła trędowatych. Miejsce wzgórzem oddalone od miasta i malowniczo położone  w lesie na zboczu góry. Ogrodzone wysokim murem, jakby tamą przed rozprzestrzenianiem się choroby miejscowych pacjentów. Wchodząc na dziedziniec tego szpitala, powitał nas starszy kapłan pochodzenia malgaskiego, który pełni rolę kapelana dla czterech sióstr pracujących w tym ośrodku. Po jakimś czasie odnaleźliśmy siostrę, która byłą chętna oprowadzić nas po szpitalu. Wizytę zaczęliśmy od kaplicy, którą wybudował sam bł. o. Jan Beyzym. Zakonnica wskazywała na tabernakulum, które miał sporządzić sam apostoł trędowatych. Jego krypta była z tyłu kaplicy. Chwila modlitwy uświadamiała poświęcenie się tego Polaka na dalekiej czerwonej wyspie. Jego odwagę i determinację po prawie stu latach, można podziwiać choćby w próbie wyobrażenia sobie tego, co robił tak daleko od własnego domu rodzinnego. Szpital był podzielony na dwie części: męską i żeńską. Obecnie przebywało tam razem około trzydziestu osób chorych na trąd. Ich skromne sale zawierały tylko łóżka poustawiane w rzędzie obok siebie. Kilku mężczyzn siedziało na ławeczce, na dziedzińcu swojej części i odważnie uśmiechało się do przybyłych gości, pozwalając także na zdjęcie. Obok uwijały się młode pielęgniarki, dezynfekując instrumenty medyczne po jakichś opatrunkach. Mieli swoją własną kuchnię, było to może pięć stanowisk z paleniskami. Swoją strawę gotowali jak pierwotni ludzie nad ogniem, tak samo czynili z najprostszymi sprawami, jak choćby zaparzenie sobie wrzątku. Kuchnia od czasów o. Jana Beyzyma nic się nie zmieniła, a przecież trędowatych dość sporo ubyło. Dzisiaj ta choroba już nie jest takim problemem jak kiedyś. Zresztą, sama liczba pacjentów miejscowego szpitala jest tego dowodem. Nigdy nie widziałem osoby chorej na trąd, ale nie wypadało z bliska przypatrywać się utraconym palcom u ręki, czy nogi, tym, którzy byli na utrzymaniu odwiedzanego szpitala. Historia tutaj zatrzymała się jak w czasach wyjazdu na misje błogosławionego jezuity. Oprócz skromnych łóżek i kuchni, było kilka niewielkich warsztatów, jak choćby ten z możliwością wyrabiania butów dostosowanych do długości nogi i stopy ludzi chorych. Mimo, że ta długość posiadanej naturalnie nogi może się zmienić w wyniku choroby, obuwie wykonywane z drewna pasowało dla każdego.

Nieodwracalny los ludzi, wytracających części swojego ciała był przygnębiający, ale imponujące było to, że Polak tak zajął się potrzebującymi na większą skalę. Obok szpitala za murami było niewielkie szpitalne osiedle zawierające może kilka domków jednorodzinnych, mieszkały tam rodziny, z których choćby jedna osoba była chora i wymagała opieki i dozoru lekarza w każdej chwili. Niezwykłe jest to, że ludzie dla ratowania najbliższych decydują się pójść do swoistego getta chorych, byle tylko mieć medyczna opiekę. Kobiety pilnowały dzieci i skromnego domostwa, a mężczyźni, jak dało sie zauważyć, w tym momencie pracowali przy obróbce drewna. To nie tylko osiedle dla rodzin, ale to jedna wielka rodzina, której nie szczędził los, zsyłając chorobę najbliższej osoby. O. Jan Beyzym ma w obrębie szpitala swój pokój pamiątkowy, co na pewno przyczynia się do jego nieśmiertelności w tym, co zrobił dla mieszkańców Madagaskaru.

Wybierając się na tutaj, szukaliśmy jakichkolwiek kontaktów u polskich misjonarzy, żeby zebrać informacje, które pozwolą realnie ocenić możliwości zwiedzania. Między innymi przez o. Pawła Dyla z Gruzji, pisałem do Kamilianów na Madagaskarze. Prowadzili właśnie szpital w Fianarantsoa. Nie mając zwrotnego e-maila, podjechaliśmy pod ich dom zakonny. Brama była zamknięta i nikt nie dawał znaku życia. Zatem w odwrocie zajechaliśmy do szpitala , który jest obok klasztoru. Należy on do państwa, ale pracują w nim m.in. Kamilianie. Trudno przepuścić okazję, żeby zobaczyć jakiej jakości jest służba zdrowia na Madagaskarze. Mając obraz szpitala trędowatych, ten miejski wcale nie poprawił oceny jej sytuacji. Ogromne obejście, kilka budynków z wypisanymi oddziałami, a każdy przykrej jakości. Sale z odrapanymi ścianami, korytarz to jakby przejście pomiędzy halami produkcyjnymi w dużej fabryce. Niewielu chorych i pewnie na szczęście, bo nie wyobrażam sobie, przyjeżdżając z Polski, jak można skutecznie leczyć, pomijając wymagania higieny i jakiekolwiek zasady sanitarne.

W największym budynku, gdzie była sala przyjęć, przewijało się kilka osób, ale dla mnie wyglądali bardziej na odwiedzających niż pacjentów. Zaglądnąłem do jakiejś sali lekarskiej, ale bardzo delikatnie, żeby nie zostać wyproszonym. Obecny był miejscowy lekarz z pacjentem. Wszystko odbywało się na zasadzie dialogu i jakichś konsultacji, a nie zabiegu leczenia, wykonywanym na ciele pacjenta. Niebieskie brudne ściany, malowane pewnie jeszcze wtedy, jak wybudowano ten szpital, wołały mocno o odnowienie, ale nikomu to nie przeszkadzało. Spotkani ludzie chodzili boso, jak zresztą większość napotkanych mieszkańców Madagaskaru, co pewnie dla nich było normą, ale mnie pozostawiało wiele do życzenia.