Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

6. Autobusem do Kadżuraho

Zwiedzanie tutejszych świątyń i Waranasi

Wczoraj widziałem emaila i czytałem go, ale nic nie pamiętam i nic z niego nie wiedziałem. Miałem zresztą prawo, trochę poczytaliśmy ze znajomym francuzem, a ja chyba za bardzo wczułem się w rolę bohatera czytanej opowieści....
No to dalej nasze wojaże...
....na czym ja skończyłem?? Już wiem.... niedziela zapowiadała się tragicznie. Chociaż dzień święty w Polsce, tutaj tego w ogóle nie widać. My wstaliśmy o 3:50 bo na 4:00 mieliśmy umówioną moto-riksze, żeby pojechać na autobus do Kadżuraho. Umówiony gość z rikszą nie przyjechał, bo i po co, ale o tej porze udało się znaleźć jakąś inną, a nawet nie było to trudne i byliśmy świadkami małej kłótni o nas, czyli o wyczekiwaną białą klientelę. Powiedzieliśmy, że chcemy na dworzec, skąd jadą lokalne autobusy - o zgrozo! - do Kadżuraho. Oczywiście on wie, bo jakżeby inaczej. Pierwszy autobus mieliśmy mieć o 5 rano. Piszę mieliśmy ponieważ gość zawiózł nas nie na ten dworzec, co trzeba. Potem musieliśmy, jak sieroty, przejechać na inny, a tam stał autobus podstawiony na godzinę 6. Po cichu spodziewałem się klasy de lux, ale nic z tego zwykły, obity, lokalny bus, a jeszcze nam powiedzieli, że to express. No to jak na tutejsze standardy może i trzeba im wierzyć i z całą powagą szanować nawet poobijane expresy. Kierowca musiał przyjechać wczoraj wieczorem, bo widziałem zbliżającego się siwego człowieka w samych majtkach, który pewnie spał sobie na dachu autobusu lub na ławce na dworcu, żeby na drugi dzień ruszyć dalej. Ja wcale mu się nie dziwie, bo w środku busa nie da się spać. Za duszno. Zresztą oglądając się po całym dworcu wszyscy kierowcy spali sobie na dachach własnych pojazdów. Nie tylko kierowcy, bo i obsługa, czyli ludzie, którzy sprzedają bilety w czasie jazdy. Baliśmy się tylko jednego, że autobus będzie zatłoczony i ciężko będzie siedzieć w takiej duszności. Przed nami ponad 12 godzin jazdy expresem. Jeszcze jedna ważna informacja. W indyjskich samochodach najważniejszy jest sygnał. Zresztą na wielu autach zwłaszcza czarterowych napisane jest na tylnej burcie „please horn”. Nasz w autobusie miał zepsuty sygnał i to nas cieszyło, ale kierowca poradził sobie sprytnie, ponieważ kabel od sygnału miał przymocowany przy swoich drzwiach; jeśli już chciał trąbić to po prostu dotykał kablem o żelazne drzwi co powodowało zwarcie i mocny sygnał. Trąbienie to było jak walenie w drzwi od środka - najkrócej mówiąc. Po dwóch czy trzech godzinach jazdy był ponad godzinny postój i tutaj odważyliśmy się zjeść jednak przy ich kuchni polowej. Ziemniaczana Pakora okazała się bardzo pyszna. Na następnym przystanku też spróbowaliśmy, ale tym razem była bardzo ostra, a podana w zawiniętej gazecie. Ta pierwsza, w elegancko uplecionym liściu z drzewa, zwinięta była w kształt talerza. Punktualnie 6:40 jak nam powiedziano przyjechaliśmy naszym expresem na miejsce. Nie powiedziałem, ale po drodze była jedna przesiadka. Ta podróż pokazała nam też pewną prowincję Indii i dokładny stan i wygląd dróg. Daję słowo nie mamy co narzekać w Polsce. Tak jak umówiliśmy się, pojechaliśmy do centrum Kadżuraho, aby zobaczyć na internecie, gdzie jest zameldowany nasz kolega Nikol, ale niczym otworzyłem internet wokół Piotrka było już pełno Hindusów, którzy już mu powiedzieli, gdzie jest Nikol. To niesamowite. Zresztą na następny dzień wszyscy w miasteczku już wiedzieli, że przyjechało, kolejnych dwóch Polaków do hoteli „Harmony”. Ludzie żyli tutaj przyjazdami i odjazdami innych. Wiedzieli kiedy piliśmy piwo w restauracji, wiedzieli kiedy kupowaliśmy bilety i dokąd, a poza tym wszyscy rikszarze i nie tylko znali dokładnie rozkład jazdy w miasteczkach o promilu może 200 kilometrów. Połączenia gdziekolwiek mogli wymienić z głowy. Wieczorem posiedzieliśmy przy kolacji i piwie w naszym hotelu. Był bardzo ładny i przyjemny, a gaworzyliśmy o podróżach i naszych planach na przyszłość. Tutaj też muszę powiedzieć, że po kilku piwach jest się w stanie wszystko powiedzieć po angielsku nawet tłumaczyć polskie kawały i to do śmiechu.
Na następny dzień poszliśmy zwiedzać tutejsze świątynie. Jak dla mnie niesamowicie piękne, budowane z piaskowca na cześć kolejnych wcieleń ich bóstw. Na ścianach tych świątyń płaskorzeźby przedstawiające różne sceny lub osób albo niebiańskie dziewice ubrane w klejnoty - tylko klejnoty, albo sceny tańca religijnego, albo sceny z walk, albo co najciekawsze i najbardziej znane, sceny erotyczne z różnych pozycji stosunków seksualnych. Taka Kamasutra na ścianach świątyń. Zdjęcia są lepsze niż opis. Na mnie te świątynie robiły ogromne wrażenie, gdyż oddawały niezwykłą prostotę i kunszt twórczy. Idąc do kolejnych świątyń przyłączyli się do nas tubylcy oferując pomoc w oprowadzaniu. To bardzo powszechne, ale i upierdliwe. Jeden chłopiec jednak zrobił na mnie wrażenie. Nie wiem ile mógł mieć lat, może 10-12, świetnie mówił po angielsku i francusku. Chciał, żebym uczył go polskiego, bo jak wspomniał coraz więcej turystów polskich przyjeżdża tutaj i nie ma ich kto oprowadzać. On byłby pierwszy. Ambitnie. Idąc do ostatniego kompleksu świątyń przechodziliśmy przez stare Kadżuraho. Specjalnie weszliśmy w gąszcz wąskich ścieżek wijących się wokół domów mieszkalnych, żeby pozaglądać jak oni żyją. Udało nam się „luknąć” do kilku i trzeba powiedzieć, że skromnie to za mało powiedziane, ale jedno rzuca się w oczy, żyją blisko przyrody i nie robią problemu z wielu niewyobrażalnych dla nas spraw. Zwierzęta w domu czy obok - no problem, ale trzeba też zaznaczyć, że pewnie nie są za bardzo pracowici. Ten spacer podczas, którego gubiliśmy się między tymi domami pokazał prawdziwe oblicze Indii. Nie wspominając, że byliśmy ogromną atrakcją. Biały człowiek po naszej wiosce - czego może tutaj chcieć chyba tylko zbłądził? Po południu umówiliśmy się z Nicolem, że pojedziemy do niedalekiego parku z wodospadami. Wyposażeni w kilka piw i jak się okazało półlitrówkę pojechaliśmy piknikować. Rzeczywiście ciekawy ogrom skał - jakby ból ziemi, gdzie zdarto na siłę i żywcem jej skórę. Widok tych czarno-czerwonych skał w gąszczu drzew na obydwu brzegach robił wrażenie pobytu w puszczy. Jeszcze skrzeczące i biegające małpy dodawały do pieca wyobraźni. Poszło mi w głowę i tyle mogę powiedzieć, a tutaj zaczęło padać. Chmury pokazywały swoją siłę i pewnie monsun podrapie pazurkami, ale nie było tak strasznie. Wróciliśmy po 6 bo jest to godzina, gdzie zamykają ten park. Wstąpiliśmy jeszcze do restauracji i tam trzeba było dolać zamówiliśmy talerz cebuli, frytek i chikeny. Imprezka bardzo wesoła. Potem już niewiele pamiętam.
Dzisiaj pozaglądaliśmy jeszcze do trzech pobocznych świątyń. Idziemy zjeść i o 2 p.m. mamy autobus do Satny, a 7:45 pociąg do Waranasi, to hinduska Częstochowa. Każdy Hindus raz w życiu chce być w Waranasi, tam oczyścić się w Gangesie, a na końcu żywota spalić swoje ciało i prochy wrzucić do rzeki – ot ich marzenie. Zobaczymy jak będzie z nami.