Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

9. Fauna i flora Parku Nepalskiego Chitwan

Oczy krokodyla i spotkanie z dzikim słoniem

Na początek smutna informacja, chciałem zabrać się kiedyś za czytanie filozofii Kołakowskiego, a tutaj dowiaduje się, że zmarł. To był mądry agnostyk. Oby byli tacy wierzący. Wieczne odpoczywanie... Oprócz tego, co piszę, robię również skromne notatki w zeszycie i całą trasę mam zaznaczoną na mapie, więc jak mi się zechce, to coś z tego będzie. A pewnie uda się jeszcze coś dopisać jako ogólne końcowe wrażenia. Piotrek również ma radoche ze wszystkiego, co przychodzi nam widzieć. Może mniej wyraża czasem irytacje, bo ja zajmuję się bankiem (wspólna kasa) i załatwieniem biletów. On ma z tym spokój, ale tak musi być. Dogadujemy się i podróżuje się nam bardzo dobrze. Zgrzyty eliminujemy przy wieczornym „Evereście”. Jak pijemy piwo to piwo, jak whisky to whisky, jak jedziemy tym albo tym, to wygody nigdy nie są argumentem. Dlatego cały czas patrzymy sobie w oczy, zgadzamy i dogadujemy się - jest po prostu OK. Widziałem tylko, że mocno przeżywał widok palonych ciał. Ja chyba mniej to przeżywałem i byłem ciekawy mocnych wrażeń z widoku wnętrzności kipiących zmarłych ludzi w ogniu, ale ja często spotykam się ze śmiercią i starością w mojej pracy. On zaś, z niepełnosprawnością, która chyba uczy ogromnego szacunku do ciała mimo ułomności i przemijalności. To chyba tyle…
A co dzisiaj? Dzień pełen wrażeń, bo rozpoczęliśmy pierwszy raz od tak eleganckiego śniadanka, wypiliśmy herbatę i zjedliśmy po 3 tosty. Potem byliśmy umówieni z przewodnikiem, aby popłynąć kanu w dół rzeki i wrócić spacerem przez dżungle. Kanu było niesamowite. Wydawało się jakby wycięte z jednego pnia i naprawdę trzeba było trzymać równowagę siedząc w środku. Rzeka bardzo spokojna, a roślinność wokół bujna. Wyobraźnią sięgałem do namiętnie oglądanych przeze mnie filmów w dzieciństwie o wojnie w Wietnamie. Jakby scena z tego filmu, a w dodatku przewodnik ciemnej karnacji ze skośnymi oczami. Wsiadając do łódki pokazali nam wystające oczy krokodyla, niesamowita sprawa. Niestety tylko oczy, ale zarys jego ciała dało się wypatrzeć zanurzone płytko w wodzie. W wodzie, która miała mętny kolor. Płynąc środkiem panowała tu niezwykła cisza i cieszyłem się, że wreszcie wjechaliśmy w przestrzeń przyrody, a nie indyjskich zakurzonych i zabrudzonych miast. W takim kontekście Nepal jawił się jako czysta Szwajcaria. Płynąc nic nie odzywaliśmy się do siebie, bo cisza była najbardziej wymowna i odpowiadała nastawieniu upolowania dobrego zdjęcia. Udało się, bo po chwili przewodnik wskazał palcem na brzeg, gdzie siedział błotny krokodyl. Widok jak z Jurassic Park. Oczywiście kilka upolowanych fotek było triumfem na miarę Robin Hooda. Ten krokodyl nadał jeszcze większego smaku naszej wyprawie, ale to nie był koniec. W pewnym momencie zobaczyliśmy ogromnego słonia z wielkimi kłami, który z mocą wkroczył do wody jakieś 300 metrów przed nami. To był dziki słoń, bo podekscytowanie widzieliśmy także u naszych dwóch przewodników i wioślarza. Natychmiast odbił łodzią do brzegu i tak przeczekaliśmy ze 2 minuty, aż słoń przeszedł przez rzekę i skierował się w naszą stronę, ale po 100 metrach odbił w dżunglę. Tego się nie spodziewaliśmy. To był niesamowity widok i doświadczenie smaku dżungli po raz pierwszy, a podniecenie przewodników utrwalało autentyczność przeżyć. Okazuje się, że dla nich to nie taki codzienny widok wielkiego samca słonia na wolności. Mógł swoją potęgą zrobić wszystko. Na pewno nie mielibyśmy żadnych szans na małej skorupce na środku rzeki z krokodylami i słoniem. Dwie łodzie, które płynęły przed nami natychmiast przybiły do brzegu i turyści musieli wysiąść i przykucnąć w trawie. Można tylko wzdychać i Bogu dziękować za takie widoki i doświadczenia. Chętnie popłynąłbym dalej skoro nawet mętna rzeka funduje takie przeżycia i na jej powierzchni można zobaczyć takie skarby natury. Wysiadając z łodzi rozpoczęliśmy nasz półtoragodzinny spacer powrotny, oczywiste uklepanymi szlakami, ale na początek przewodnik dał nam szkołę przeżycia. Wytłumaczył jak się zachować, kiedy zobaczymy nosorożca, mamy wbiec na drzewo, albo uciekać zygzakiem, bo to zwierzę choć szybkie i potężne to w ogóle nie zwrotne. Drzewo miało nas też ratować przed niedźwiedziem, a małpy miały uciekać same. Nie do końca zrozumiałem, co mamy robić na widok tygrysa, ale w tym wypadku pewnie robić głęboki rachunek sumienia...
No cóż, nic z tych szkoleń nie przydało się, ale wędrując ścieżkami, które przedzierały się przez gąszcz puszczy można było sobie wyobrażać, co kryje się w jej głębi, a nie tylko 200 czy 300 metrów od brzegu rzeki. Przewodnik świetnie naśladował pisk małp, nawet udało mu się poruszyć zaspane zwierzęta, które sprytnie wisiały na drzewach. Stado małp niesamowicie prezentowało swoje zdolności akrobatyczne i w tej dziedzinie na pewno nie mają sobie równych. Nie ważne czy małpa jest poczciwą babcią, czy niewielkim babies. Dalej w dżungli był tylko spokój. Oprócz turystów nie widzieliśmy nic. Oczywiście nie można pominąć widoku zieleni, ale na tym to w ogóle się nie znam poza mimozą, która po dotknięciu reagowała zwinięciem. Tego tutaj nie brakowało, a wrażliwość jej dała się sprawdzić i okazała się nieugięta. Zresztą tak jak natura kazała. Wróciliśmy do brzegu rzeki przepływając ją tym samym kanu tylko już teraz w większej ilości osób, bo dosiadła się 4 osobowa grupa dziewczyn z Kanady. Prysznic i zimne piwko smakowało jak w barze z Krokodyla Dandy II. Było za co wznieść toast. O 10:30 przewodnik umówił nas na najbardziej oryginalny prysznic świata, bo woda tryskała z trąby słonia. Siedliśmy pierwszy raz na tego potężnego zwierza i do wody. Był nieco oporny, ale ja mu się wcale nie dziwię. Służyć jako spłuczka od prysznica to uwłaczające. Jednak dał się uprosić kilka razy i fontanna działała niezwykle orzeźwiająco. Największego śpiocha obudziłoby to ciśnienie wody wprost w twarz z trąby słonia. Potem, jeszcze kilka razy udało się słoniowi zanurzyć, a my razem z nim. Jednak nie dało się utrzymać i woda zabrała nas jak obok nas pływające śniadanie słonia przerobione przez jego organizm - delikatnie mówiąc. Słoń jako prysznic i statek podwodny, ciekawa wstawka w naszej włóczędze. Nic nam nie pozostało tylko wysuszyć się, co w takim słońcu jest procesem bardzo szybkim. Po lekkim obiedzie złożonym z burgera – o zgrozo! ale Piotrek zamawiał, czekał na nas słoń z przygotowanym fotelem na 4 osoby i miejscem dla kierowcy. Ja nie wziąłem prawa jazdy ze sobą, a zresztą lewostronny ruch wymaga innych umiejętności. Dlatego kierowcą był Nepalczyk, a ja i Piotr i dwoje poznanych Australijczyków pasażerami. Przygoda na tym słoniu niewątpliwie nowa, ale też ogromnie niewygodna. Noga cierpnęła co chwile, ale w małej skrzynce 4 osoby z niezłym słońcem to coś. Dojechaliśmy na słoniu przez całą miejscowość do granicy parku gdzie nasz woźnica nie schodzą ze słonia pobrał bilety. Nie schodził bo stanął sobie tylko na trąbie i to wystarczyło, żeby sięgnąć do okienka kasowego. W dżungli te same ścieżki wydeptane, ale już nie przez człowieka ale ogromne stopy największego zwierza świata. Słoń sapiąc i plując w moje nogi - chyba sobie upodobał to, bo robił to ciągle w moja stronę - wiózł nas w nieznane. Co ciekawe zapach słonia zabija zapach człowieka i naprawdę można się było spodziewać zobaczyć dzikość fauny i flory Chitwan Parku Nepalskiego. Niestety chodzić godzinę, albo i nieco więcej po parku nie udało się zobaczyć nosorożca, co pozostaje moja porażką i zapiskiem, żeby kiedyś na nosorożca tutaj wrócić. Jednak udało się z niewielkiej odległości zobaczyć sarny, jelenie i antylopy. Ja nigdy na wolności z tak bliska nie widziałem jelenia jednak sprawdza się, że zapach słonia zabija zapach człowieka. Nie byłoby to możliwe nawet przy obfitości jeleni w okolicach Birczy, by zobaczyć go z tak bliska. Wróciliśmy do granicy parku, gdzie co bardzo ciekawe, słoń podjechał pod specjalną „słoń stationes” i mogliśmy wysiąść nie zeskakując, ale schodząc. I chyba to było najgorsze bo schodząc z tej wieży na ostatnim stopniu źle sobie stanąłem i teraz mam spuchniętą kostkę i wolne kroki. Jakaś lekarka angielska spotkała mnie - Białasa utykającego. Pooglądała kostkę i powiedziała, że skoro tutaj właśnie boli, to nic się nie stało, tylko ze 4 dni będzie spuchnięte. I sprawdza się to, że nie zawsze człowiek ma tyle, ile by chciał. Jutro planowaliśmy wyjazd do Pokhary i tam mały trekking. W tym momencie plany ulegają zmianie. Na jakie jeszcze nie wiem? Wiem tyle, że zjedzona przed chwilą tutejsza tubkha smakowała wyśmienicie. Co jutro nie wiem, ale postaram się na pewno napisać, bo to pisanie wciąga i mnie. A was?