Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

9. Penetrowanie wyspy Borneo

Spotkanie z tarantulą

Na rano byliśmy umówieni do wyjazdu na północ Borneo. Jakieś 7 godzin jazdy, aby zobaczyć prawdziwą dżungle i żyjące tam orangutany. Droga była męcząca ze względu na długość pokonywanego odcinka. Ale była to możliwość zobaczenia prowincji Borneowskiej i zobaczyć jak mieszkają ludzie na tej wyspie poza miastem. Jest to obraz zdecydowanie bardziej uboższy. Miasta bez wątpliwości są jakoś zorganizowane, ale wioski przydrożne to prawie sam handel napojami, lekką przekąską, albo małe restauracje. Pewnie jedynie z tego ludzie tutaj żyją. Wszystkie te obiekty handlowe maja skromny wygląd zbitych desek, jakby wystawionych tylko na jeden czy dwa sezony. Ludzie całymi rodzinami leżą przy swoim biznesie i wyczekują aż się ktoś zatrzyma i wspomoże ubogie życie kupując oferowany towar. Zaplecze sklepików to ich mieszkanie. Zaglądając do takiego jednego, gdzie mieszkali rodzice z piątką dzieci, a mieli do dyspozycji dwa małe pokoiki w tym jeden był kuchnią salonem i sypialnią. Nie ma to żadnego wyglądu poza wspomnianymi deskami, gdzie przez szpary prześwituje słońce. Ubrania leżą na jednej kupce bez żadnej szafy, a toaleta jest gdzieś za budynkiem w lesie. Dzieci nie mają żadnych zabawek, dało się zauważyć jednego młodego chłopca, który miał skonstruowany rower z drzewa. Oczywiście drewniane kółka nie mogły się obracać, ale jego dziecięca fantazja dorabiała swoje. Siadał na ten rowerek i wydając dźwięki jakby jechał motorem pchał to przed siebie mając przy tym wiele radości. Poza tym dzieci przywożone na skuterach ze szkół miały charakterystyczne mundurki. Szkoła pozwala się jakoś odznaczać i mieć okazję do dumy przez taki wygląd.
Przydrożna restauracja, do której zajechaliśmy miała swoje małe kuchenne zaplecze, chociaż potrawy były przygotowane i wystawione za ladą. Można było pokazać palcem, co się chce, tylko trzeba było pilnować ilości, żeby nie była to miara dwulatka. Plastikowe krzesła i stoliki a pod jedną ścianą płaskie powierzchnie jakby przygotowane do skorzystania dla zmęczonych, żeby była możliwość drzemki w czasie podróży. To trzeba przyznać bardzo praktyczne i na pewno potrzebne w długiej jeździe kiepskimi drogami. A drogi pozostawiały wiele od życzenia i wołały o naprawę. Dziura poprzedzała dziurę i nie były wcale takie małe, ale trzeba było czasem zwolnić do zera i powoli ruszać jak przez wysoki i niezabezpieczony przejazd kolejowy. Poza tym dało się odczuć ukształtowani terenu. Jakby setki pagórków, które trzeba było pokonać wyjeżdżając na górę i zjeżdżając w dół. Tę czynność trzeba było powtarzać dziesiątki razy.
Widoki odpowiadały wyobrażeniom o Borneo. Gdzie okiem sięgnąć tylko zielono i bardzo bujnie. Zresztą przy takiej wilgotności i intensywnych opadach przez pół roku nie ma się, co dziwić, że roślinność daje sobie radę jak nigdzie indziej. Na przykład można podać pewien teren gdzie nasza przewodniczka mówiła nam o wielkim pożarze 30 lat temu. Wystarczyło tyle lat żeby nie został żaden ślad a drzewa wróciły do swoich dorosłych rozmiarów.
Dojechaliśmy wreszcie do rzeki gdzie trzeba było się przesiąść na mała łódeczkę w kształcie czółna. Tam załadowaliśmy nasze zapasy i plecaki i popłynęliśmy do kampingu do dżungli. Tam zajęliśmy swój pokój a Pani poszła przygotowywać kolację. Wieczór zapadł bardzo szybko, zatem odpalono kampingową elektrownię, która rozświetliła całość budynku. Mieściło się tam kilka małych pokoi z drewnianymi i twardymi łóżkami. Ale w takim miejscu nie przeszkadzają podobne niewygody.
Po kolacji był w planie spacer do dżungli żeby zobaczyć wychodząca na łowy Tarantulę, czyli największego pająka. Z latarkami szukaliśmy czegoś czarnego, co mogło przypominać skorpiona, ale dla nas laików nie było to takie łatwe. W pewnym momencie przewodnik kazał nam zaczekać na szlaku a on poszedł w dżungle. Nie było go może z 10 min, gdy nagle zaczyna nas wołać szeptem machając przy tym światłem latarki. Kiedy doszliśmy do niego Tarantula już czekała u wejścia do swojej małej norki w ziemi. Była dla nas tak łaskawa, że nie bojąc się wyszła całkowicie przechadzając się po liściach. Okaz rzeczywiście imponujący i nie koniecznie budzący odrazę, jakby niektórzy sądzili po wyglądzie albo samej nazwie pająka. Niestety tego zwierzaka się nie dotyka. Można tylko z góry popatrzeć na jego wielość nóg i jak się wydaje miłą „sierść”. Pająk, który nie wije pajęczyny, ale nurkuje w norze. Gdzie w chłodzie i ciemności ziemi spędza dzień, żeby w nocy polować. Nie ukrywam, że zachwytów nie było końca. To tylko jedna z wielu tajemnic, jakie kryje dżungla. Jednak trzeba dobrze patrzeć, albo dobrze się znać żeby coś takiego zobaczyć. Wieczorne łowy zaliczamy do udanych.
Trudno jest spać w takiej wilgotności powietrza, ale zmęczenie było dla nas pomocne. Śpiąc tylko pod moskitierą rano można było odczuć lekki chłodek, co pozwoliło skutecznie się przebudzić. Tym razem czekała nas wyprawa żeby poszukiwać Orangutana. To dopiero sztuka! Tym razem już przy świetle słońca z głowami zadartymi do góry i wpatrzeni w konary drzew poszukiwaliśmy dużych rudych małp. Czas pokazywał, że nie jest to łatwe, albo małpy świetnie się bawią z nami w chowanego. Po jakiś trzech godzinach poszukiwania zaalarmowani. Przez innych szczęściarzy udało się wypatrzeć matkę z małym małpiszonkiem. Siedziała wysoko na drzewie a do brzucha przyczepiony był mały. Nie była tak łaskawa dla nas, bo po chwili zaczęła się przenosić z drzewa na drzewo i wreszcie osiadła wysoko, ale przysłonięta innymi konarami. Jednak ogromna małpa z dużą gębą i rudym kolorem włosów. Coś, co wyróżnia Orangutana spośród innych małp. Rzeczywiście majestatycznie, spokojnie i pewnie zachowując największe bezpieczeństwo ze względu na małego wędrowała po drzewach. O ile pamiętam wszelkie inne małpy robią to szybciej i skoczniej. Pokazują tylko swoją dzikość i płochliwość. Tutaj prezentowała się raczej królewskość. Zaszczyceni takim widokiem próbowaliśmy również po południu upolować podobne widoki, ale tym razem nie mieliśmy już szczęścia.
Do kempingu zjeżdżało się coraz więcej osób, Francuz, para Holendrów i nasz sąsiad Słowak z Koszyc i Czech, który pracował w Palikpatan w lasach. Znał nieco indonezyjski a jego praca polegała na wspólnej kontroli z tubylcami zasobów leśnych Borneo. Dlaczego to ważne? Jak sam wyjaśniał zjeżdżają się tutaj ogromne korporacje światowe chcąc nie tylko wydobywać ropę czerpiąc z tego zyski zostające w Europie czy Ameryce, ale pojawiają się producenci kosmetyków i farmacja. Ci ostatni ze względu na olej z palm. To pożądany surowiec w tej branży a na Borneo jego pozyskiwanie jest jeszcze w miarę tanie. Jak wiadomo biznes nie liczy się z przyrodą tylko chce ją wyssać do końca. Stąd też potrzeba jest zagranicznych obserwatorów żeby informowali świat jak to wszystko się odbywa z pominięciem szacunku dla matki przyrody.
To, co można głęboko doświadczyć w dżungli to powietrze. Człowiek czuje się jak w piekarniku. Mimo że temperatura nie jest za wysoka jak ten teren świata, ale wilgotność powoduje ogromne pocenie. Tak naprawdę spacerując chodzi się cały mokry. Puszcza swoimi wrotami gęstości roślin zamyka przewiewy i naturalne wentylacje. O klimatyzacji nie wspominając. Drzewa po 400 czy 500 lat jak tłumaczył nam człowiek mieszkający w tej puszczy są grube i wysokie pewnie ponad 50 metrów. Więc odgrodzenie od wiatru jest spore. Człowiek w tym gąszczu jest mały i pewnie wobec świata zwierząt bezradny. Niby na wolnym powietrzu, ale podszycie jakby zamknięcia. Poza tym nie da się chodzić inaczej jak tylko wydeptanymi ścieżkami. Chyba ze będzie się wyposażony w maczety. Każda wysokość roślin i każda grubość. I co najważniejsze każda ma swoje przeznaczenie. Albo na schronienie albo na pożywienie. Przyroda nie lubi pustki, stąd zapełnia i wykorzystuje każdy swój element. I jeszcze jedno warte podkreślenia, dżungla nie milczy ani chwili. Cały czas gra symfonię na tysiącach albo milionach instrumentów. To wszystko fonicznie i logicznie ułożone w całość budzącą zachwyt. Można tylko odwracać głowę dookoła wypatrując lub nasłuchując skąd dobiegają mocniejsze lub cichsze dźwięki a przy tym próbować zgadywać grajka. A co najbardziej przyprawia o strach to nie drapieżniki, ale komary i wszelkiego rodzaju moskity. One przenoszą najwięcej chorób i potrafią usiąść na ciele a człowiek poczuje to dopiero w momencie ugryzienia. Wtedy może być za późno. Wrażliwe ucho słyszy tylko lekkie brzęczenie a już włącza się najwyższy poziom czujności. Wszelkie środki działają tylko przez chwilę, a komary pchają się do ciepłego spoconego ciała wydającego dla nich zachęcający zapach. Malaria nie jest tutaj takim zagrożeniem jak w Afryce, ale występuje a ilość insektów na pewno jej w tym pomaga.
Kolejny dzień o szóstej rano próbowaliśmy jeszcze zapolować na Orangutana, ale przez godzinę się nie udało. Potem śniadanie i długa droga powrotna do Plikpapam. Po drodze wstąpiliśmy do wioski gdzie mieszkają Dayakowie. Ludność etniczna Borneo. Ale nie są to już ludzie ubrani w tradycyjne stroje, i poza jedną mieszkanką nie noszą naciągniętych uszu od ciężaru kolczyków a raczej czegoś cięższego. Mieliśmy szczęście, że kobieta akurat wracała do swojego domu. Z daleko widać było, że kolczyki, które powinny być zawieszone przy uchu są na jej piersi. I nie jest to żadna przesada. Takie miała długie naciągnięte uszy. Ale w głębi Borneo żyją jeszcze plemiona, Dayaków którzy do dzisiaj tym się odznaczają.