Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

2. Wylot i pierwsze obserwacje

Początek oraz wirtualna rzeczywistość

Bilety zakupione po wielu kombinacjach z trasami przelotu. Skoro leci się na najdalsze zakątki świata to ilość miejsc przelotowych się zwiększa. Do Port Moresby, które jest stolicą Papui trzeba lecieć przynajmniej z dwoma przesiadkami. My wybraliśmy cenowo najbardziej pasującą opcję Qatar Airways z Warszawy do Dohy, potem do Singapuru i po ponad dobowej przerwie ostatni etap do Port Moresby. Niewielkie plecaki nadane w Warszawie będą do odbioru w Singapurze. Zaledwie 12 kg w kilku koszulkach, dwóch parach spodni, sandałów, małego zestawu aptecznego i kosmetyczki. Poza tym nieodzownie w takie tereny 2 butelki mocnego alkoholu. Z racji tego, że na miejscu jest z nim problem cenowy, to żeby było oszczędniej - 2 butelki spirytusu do zamajenia na miejscu. Oczywiście wszystko, jako lekarstwo, na wraźliwe europejskie żołądki. W wielu poprzednich wyprawach ten składnik bagażu bardzo się sprawdzał dając poczucie zdrowotnego bezpieczeństwa, zatem i teraz nie mogło zabraknąć procentowych płynów w zestawie wyprawowym.
Jednego, czego brakuje już od samego początku wyprawy to snu. Kimanie w ciasnym fotelu samolotowym nie jest komfortowym spaniem, a lotniskowe ławki jak na złość mają podłokietniki i nie można się na nich w całości rozłożyć. Mimo że piękne i nowe lotnisko w katarskim Doha jest ogromne, ale wieczorową porą zamarło i nie ma zbyt wielkiego ruchu ludzi. Cisza i spokój pozwalałyby spać, ale podłoga z marmuru jest zdecydowanie za zimna, nawet jak na tutejszy klimat. Jednak według ambicjonalnego stwierdzenia, że Polak sobie poradzi i brak snu ma swoją siłę w zaradności trzeba się rozłożyć i pokimać, żeby zregenerować siły do dalszej włóczęgi w stronę Papui Nowej Gwinei.
Nocny lot do Singapuru w połączeniu ze zmęczeniem wywołanym brakiem snu pozwolił przebyć tę drogę dość szybko, bo w objęciach Morfeusza. Dobry sen skraca dystanse. Poranne lądowanie w Singapurze i świadomość ponad dobowej przerwy w oczekiwaniu na kolejny lot skierował nas do przechowalni bagaży, żeby zostawić niepotrzebny balast. Uposażeni tylko w jedna zmianę ubraniową wyruszyliśmy do dobrze nam znanej China Town, żeby znaleźć tani hotel z prysznicem. Okazało się, że trafiliśmy dokładnie do tego samego, co trzy lata wcześniej, kiedy mieliśmy nieco dłuższą przerwę w drodze na Indonezję. Singapur, witał ogromną wilgotnością powietrza. Może temperatura nie była za wysoka, ale wilgotność robiła swoje. Ciepło dawało się we znaki, zwłaszcza, że jeansy nie sprawdzają się w tych temperaturach. Jednak wszystko, co na zmianę zostało w przechowalni bagażu. Po wybraniu hotelu o wdzięcznej nazwie Lulu na samym początku Smith Road w chińskiej dzielnicy rozpoczęliśmy swój singapurski spacer w lesie wieżowców światowej finansjery. To, co w tym mieście bardzo ciekawi to fakt, że stara chińska dzielnica z zabudowaniami z końca XIX wieku nie została wyburzona, żeby zastąpić kolonialne budynki szkłem i betonem wysokim po same chmury. To swoisty urok życia ulicznego w chińskiej dzielnicy, które nie ma sobie równych w tej części świata. To tutaj przychodzą się żywić pracownicy światowych korporacji. Bo można zjeść bardzo dobrze, świeżo i w dodatku niedrogo, co za pewne jest nie lada atrybutem tego miejsca. Specjalnie zadaszenia ulicy pozwalają ulicznym kuchniom na dość sterylne warunki z zachowaniem odpowiedniego klimatu. Można tutaj spotkać zbieracza skarbów z każdego miejskiego kubła na śmieci jak i managerów sąsiednich banków jak City, HSBC i innych.
Singapur ma kilka bardzo zadbanych świątyń buddyjskich, co przy lichym ich wyglądzie w Birmie daje ogląd zamożności tutejszych mnichów.  Wieczorową porą wielu Singapurczyków gromadzi się przy małym stawie i rzece obok najsłynniejszego hotelu świata Marin. Trzy wieże połączone wspólnym dachem w kształcie łódki, gdzie jak pamiętam sprzed lat jest basen, z którego można obserwować całość Singapuru, obok kąpieliska bar serwujący drinki tylko na zamożne kieszenie. Wielość restauracji wzdłuż rzeki wieczorami się zapełnia. I choć ceny wcale nie są niskie amatorów wspólnych posiłków czy wypicia piwa lub koleżeńskiego drinka nie brakuje.
O Singapurczykach można jeszcze powiedzieć jedno, że żyją wpatrzeni w ekrany swoich smartfonów i tabletów. To najczęstszy widok człowieka w metrze, na ulicy w barze i wielu innych miejscach publicznych. Niewielu ze sobą rozmawia, śmieje się i wymienia poglądy polityczne, ale starszy czy młodszy jest zajęty czatowaniem na Facebooku, jakąś grą zbijającą kulki i wiele innych rzeczy, które podpatrzyłem na małych ekranach przykutych do nosa, ale nie mogę zgadnąć, co to takiego jest. Nie raz chciałoby się popatrzeć młodej ładnej dziewczynie w oczy i uśmiechnąć się, ale co najwyżej jej urodę można zobaczyć rykoszetem odbitą od małego ekranu smartfona. O usłyszeniu jej delikatnego głosu nie ma nawet mowy, bo nie żyje w świecie, który w realności ją reprezentuje. Poza tym, gdybym nawet starał się przemówić do urokliwej singapurki siląc się na jakiś komplement to i tak nie zostałby on usłyszany ze względu na utkwione głęboko w uszach słuchawki. Całkiem obcy świat w podejściu człowieka do człowieka.
Taki obraz człowieka poddanego całkowicie technologii to widoczny pewien styl życia, który zbliża do uczestnictwa w postępie, ale jak widać gołym okiem oddala od drugiego człowieka. Czy to jest właściwe? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo z punktu widzenia każdej kultury inaczej będzie brzmiała odpowiedź. Na pewno nie dla otwartości ludzkiej mierzonej kontaktami i chęcią zawierania znajomości i nie zbyt dobrze dla komunikacji z nieznajomymi opartej na zwykłym uśmiechu i pokazaniu życzliwości choćby raz w życiu jednemu tylko nieznajomemu. Trudno wejść w ocenę i zrozumienie ludzi z słuchawkami w uszach i nosem w tabletach.