Jedna idea, jedna pasja, wielu ludzi...

Ponad 40 tysięcy zadowolonych klientów

ORŁY TURYSTYKI 2020 - Ocena 9.8/10 w oparciu o opinie klientów

Powrót na stronę główną biura podróży.
biuro@matteotravel.pl
Rzeszów, ul. Władysława Reymonta 12a

Wspomnienia, Papua Nowa Gwinea

3. Port Moresby

Festiwal kulturowy Papuasów - o to chodziło!

Po nocnym locie Papuaskimi liniami Air Niugini wylądowaliśmy o 5 rano na niewielkim międzynarodowym lotnisku Jacksona w Port Moresby stolicy Papui Nowej Gwinei. Po przejściu odpraw i przybiciu pieczątki wjazdowej na naszej wizie załatwianej w ostatniej chwili niekontrolowani przez lotniskowy rentgen wyszliśmy na zewnątrz. Czekał na nas o. Zdzisław. Swoim malutkim Nissanem Micrą zabrał nas do siebie. Kilka oczywistych dla niego pytań z naszej strony nie było żadnym wyzwaniem, a dla nas pierwszymi wiarygodnymi informacjami o Papule. Tym razem nie pytaliśmy wyszukiwarki w internecie, ale człowieka, który od 35 lat żyje na Papule.

         Po porannym prysznicu ciąg dalszy pytań weryfikujących nasze zdobyte informacje, albo wyobrażenia o Papule, jako zakątku świata mierzonym egzotyką w najwyższej skali. Port Moresby to miasto liczące sobie około 700 tysięcy mieszkańców. Kiedy dowiedzieliśmy się o tej liczbie jadąc przez skromne biznesowe zabudowania sami siebie pytaliśmy, gdzie ci ludzie mieszkają. Okazało się, że omijamy mieszkalne osiedla, ale i tak miasto tej wielkości wydawało się niewielkim małym prowincjonalnym miasteczkiem ułożonym w tym miejscu tylko ze względu na port. Nie było nic, co robiło większego wrażenia poza pytaniem gdzie ci ludzie mieszkają skoro tutaj tylko kilka budynków. Poszarpane wybrzeże skutecznie ukrywało domostwa mieszkańców. Jeden pagórek krył odpowiedzi naszych wątpliwości ukrytych za swoją zasłoną. Musieliśmy bardziej wierzyć na słowo nic przekonywać się osobiście. Jednym słowem miasto nie zachwyciło i nie powaliło człowieka, który pierwszy raz zaczął zwiedzanie i odkrywanie Nowej Gwinei od stolicy.

Największą radością, jaka nas spotkała w sposób całkowicie nieświadomy i nieplanowany po małym objeździe stolicy był festiwal kulturowy niedaleko budynków rządowych. Marzyłem, żeby trafić na taką imprezę, gdzie zjeżdżają się przedstawiciele wielu plemion zamieszkujących Papuę, którzy w czasie festiwali prezentują swoje stroje i tańce związane ściśle ze swoim plemieniem. Dość szybko ziściły się marzenia podając nam w pigułce całość kulturową Nowej Gwinei. Wrażenie było ogromne i pewnie misjonarze zapatrywali się na to jak na zwykły folklor prezentowany w czasie Dni Pogórza Dynowskiego, ale dla nas była to powitalna prezentacja bogactwa kulturowego Nowej Gwinei. Zresztą bardzo dobrze zachowanego i prezentowanego w całości oryginalnie. Poza tym zaangażowanie tancerzy wyrażało ogromną chęć oddania tego, co tworzy kulturową tożsamość ich samych, ich ojców, a co tworzone było przez kilkaset jak nie tysięcy lat. Całość tej imprezy to duży ogrodzony plac, gdzie stało wiele prowizorycznych domków prezentujących architekturę innych plemion. Pokazuje to, że analfabetyczna zdolność inżynierska wcale nie jest pozbawiona sensu. Nad każdym domem powiewała dumnie flaga prezentowanego plemienia oraz była tabliczka mówiąca, z jakiego regionu pochodzi prezentowane plemię. Choć nie jeden region się powtarzał to na pewno flaga i symbole nigdy się nie powtórzyły nie mówiąc o najwyższym stopniu oryginalności strojów.  Regiony, co ciekawe to nie tylko teren Papuy Nowej Gwinei sąsiadujący z Indonezją, ale reprezentanci plemion ściągnęli także z okolicznych wysp Fidżi, Salomona, Samoa i wielu innych wysepek pokazując bogactwo Pacyfiku.

Dwie sceny na całym placu miały, co robić non stop goszcząc zmieniające się drużyny. Aż trudno było wybierać, co pierwsze oglądać.  Każdy był w pełni egzotyczny i ze względu na stroje albo ich brak lub ze względu na układ taneczny rozbawiający zgromadzoną publiczność. Kilka zespołów da się opisać choćby ze strojów, bo to rodziło reakcje publiczności. Pierwszy, na jaki trafiliśmy to taniec nie na scenietylko  podchody tanecznym krokiem. Co dokładnie wyrażały to trudno powiedzieć, ale można się domyślać, że był to jakiś zalotny taniec.  Dwie młode dziewczyny szły na przedzie gromadki tancerzy i specjalnym tanecznym krokiem wachlowały koc w dwóch rękach odchylając i zasłaniając własne nagie piersi. Za nimi mężczyźni ubrani w słomiane spódniczki z wymalowanymi znakami na twarzy i nagim torsie. Jeden z nich biegał wokół tej grupki z napiętą dzidą, coś w ramach ochroniarza, albo prowokatora.

Kolejne zespoły zmieniały się kolorami strojów albo malowideł na twarzach lub swoich ciałach. To jakieś symbole paski, kreski, kropki i inne znaki, który tylko po kształcie mogę odczytać. Wszystko bardzo skomponowane dający jakiś sens wyrazu i na pewno dla prezentujących, jest to wyraźnym znakiem i wyraźną komunikacją. Kilka zespołów gościło z Indonezji, przeważnie młodzi aktorzy, którym trzeba przyznać dobrego głosu. Jeden zespół zrobił największe show. Już samym wejściem powodował falę braw i gwizdów zachwytu. Było to 10 młodych mężczyzn i 4 dziewczyny. Tańczyli bardzo żywiołowo i widać było wyraźne dwa akcenty tańca wojenny i zalotny. Ten drugi bardziej rozbudowany. Jednak tym, co wzbudziło największą ciekawość albo podziw był strój mężczyzn. Praktycznie składał się on tylko z niewielkiej rurki z rogu jakiegoś zwierzęcia, albo specjalnej muszli, do której włożony był sam penis. Natomiast jądra męskie były prezentowane na zewnątrz. Zwisając obok zaokrąglonych rogów czy muszli. Wzbudziło to ogromny aplauz zwłaszcza u kobiet, co dało się słyszeć od licznie zgromadzonej publiczności. Poza tym panowie podskakując w swych tańcach musieli sobie trzymać ręką zaokrąglony róg, żeby „co nieco” nie wypadło. Chociaż nie obyło się bez takiego wypadku, ale reakcja publiczności i tak ten mały wypadek nagrodziła wielkimi brawami. Wśród tych tancerzy był jeden obdarowany niezwykłą charyzmą tańca prezentował swój układ taneczny nie raz wychodząc z ułożonego układu i poruszając niezwykle intensywnie każdą częścią ciała, co pozwoliło mu najbardziej zaprezentować  swe męskie wdzięki najbardziej okazale. Robił to bez żadnego skrępowania, jakby prezentowana kultura swojego plemienia była najważniejszym przesłaniem jego wizyty na tym festiwalu. Niewątpliwie gdyby odbywały się wybory najlepszego tancerzy zwyciężyłby w przedbiegach. Generalnie to on był królem sceny i mimo całej grupy on zbierał najwięcej uśmiechów pań i gwizdów od mężczyzn. Trzeba zaznaczyć, że gwizdy nie wyrażały pogardy, ale zdecydowane zadowolenie. O tego typu strojach można wiele poczytać w internecie i zobaczyć zdjęcia, co dowodzi, że prezentowali w sposób najbardziej oryginalny i prawdziwy coś, co należało do jednego z plemion Nowej Gwinei.

3. Port Moresby

2. Wylot i pierwsze obserwacje

Początek oraz wirtualna rzeczywistość

Bilety zakupione po wielu kombinacjach z trasami przelotu. Skoro leci się na najdalsze zakątki świata to ilość miejsc przelotowych się zwiększa. Do Port Moresby, które jest stolicą Papui trzeba lecieć przynajmniej z dwoma przesiadkami. My wybraliśmy cenowo najbardziej pasującą opcję Qatar Airways z Warszawy do Dohy, potem do Singapuru i po ponad dobowej przerwie ostatni etap do Port Moresby. Niewielkie plecaki nadane w Warszawie będą do odbioru w Singapurze. Zaledwie 12 kg w kilku koszulkach, dwóch parach spodni, sandałów, małego zestawu aptecznego i kosmetyczki. Poza tym nieodzownie w takie tereny 2 butelki mocnego alkoholu. Z racji tego, że na miejscu jest z nim problem cenowy, to żeby było oszczędniej - 2 butelki spirytusu do zamajenia na miejscu. Oczywiście wszystko, jako lekarstwo, na wraźliwe europejskie żołądki. W wielu poprzednich wyprawach ten składnik bagażu bardzo się sprawdzał dając poczucie zdrowotnego bezpieczeństwa, zatem i teraz nie mogło zabraknąć procentowych płynów w zestawie wyprawowym.
Jednego, czego brakuje już od samego początku wyprawy to snu. Kimanie w ciasnym fotelu samolotowym nie jest komfortowym spaniem, a lotniskowe ławki jak na złość mają podłokietniki i nie można się na nich w całości rozłożyć. Mimo że piękne i nowe lotnisko w katarskim Doha jest ogromne, ale wieczorową porą zamarło i nie ma zbyt wielkiego ruchu ludzi. Cisza i spokój pozwalałyby spać, ale podłoga z marmuru jest zdecydowanie za zimna, nawet jak na tutejszy klimat. Jednak według ambicjonalnego stwierdzenia, że Polak sobie poradzi i brak snu ma swoją siłę w zaradności trzeba się rozłożyć i pokimać, żeby zregenerować siły do dalszej włóczęgi w stronę Papui Nowej Gwinei.
Nocny lot do Singapuru w połączeniu ze zmęczeniem wywołanym brakiem snu pozwolił przebyć tę drogę dość szybko, bo w objęciach Morfeusza. Dobry sen skraca dystanse. Poranne lądowanie w Singapurze i świadomość ponad dobowej przerwy w oczekiwaniu na kolejny lot skierował nas do przechowalni bagaży, żeby zostawić niepotrzebny balast. Uposażeni tylko w jedna zmianę ubraniową wyruszyliśmy do dobrze nam znanej China Town, żeby znaleźć tani hotel z prysznicem. Okazało się, że trafiliśmy dokładnie do tego samego, co trzy lata wcześniej, kiedy mieliśmy nieco dłuższą przerwę w drodze na Indonezję. Singapur, witał ogromną wilgotnością powietrza. Może temperatura nie była za wysoka, ale wilgotność robiła swoje. Ciepło dawało się we znaki, zwłaszcza, że jeansy nie sprawdzają się w tych temperaturach. Jednak wszystko, co na zmianę zostało w przechowalni bagażu. Po wybraniu hotelu o wdzięcznej nazwie Lulu na samym początku Smith Road w chińskiej dzielnicy rozpoczęliśmy swój singapurski spacer w lesie wieżowców światowej finansjery. To, co w tym mieście bardzo ciekawi to fakt, że stara chińska dzielnica z zabudowaniami z końca XIX wieku nie została wyburzona, żeby zastąpić kolonialne budynki szkłem i betonem wysokim po same chmury. To swoisty urok życia ulicznego w chińskiej dzielnicy, które nie ma sobie równych w tej części świata. To tutaj przychodzą się żywić pracownicy światowych korporacji. Bo można zjeść bardzo dobrze, świeżo i w dodatku niedrogo, co za pewne jest nie lada atrybutem tego miejsca. Specjalnie zadaszenia ulicy pozwalają ulicznym kuchniom na dość sterylne warunki z zachowaniem odpowiedniego klimatu. Można tutaj spotkać zbieracza skarbów z każdego miejskiego kubła na śmieci jak i managerów sąsiednich banków jak City, HSBC i innych.
Singapur ma kilka bardzo zadbanych świątyń buddyjskich, co przy lichym ich wyglądzie w Birmie daje ogląd zamożności tutejszych mnichów.  Wieczorową porą wielu Singapurczyków gromadzi się przy małym stawie i rzece obok najsłynniejszego hotelu świata Marin. Trzy wieże połączone wspólnym dachem w kształcie łódki, gdzie jak pamiętam sprzed lat jest basen, z którego można obserwować całość Singapuru, obok kąpieliska bar serwujący drinki tylko na zamożne kieszenie. Wielość restauracji wzdłuż rzeki wieczorami się zapełnia. I choć ceny wcale nie są niskie amatorów wspólnych posiłków czy wypicia piwa lub koleżeńskiego drinka nie brakuje.
O Singapurczykach można jeszcze powiedzieć jedno, że żyją wpatrzeni w ekrany swoich smartfonów i tabletów. To najczęstszy widok człowieka w metrze, na ulicy w barze i wielu innych miejscach publicznych. Niewielu ze sobą rozmawia, śmieje się i wymienia poglądy polityczne, ale starszy czy młodszy jest zajęty czatowaniem na Facebooku, jakąś grą zbijającą kulki i wiele innych rzeczy, które podpatrzyłem na małych ekranach przykutych do nosa, ale nie mogę zgadnąć, co to takiego jest. Nie raz chciałoby się popatrzeć młodej ładnej dziewczynie w oczy i uśmiechnąć się, ale co najwyżej jej urodę można zobaczyć rykoszetem odbitą od małego ekranu smartfona. O usłyszeniu jej delikatnego głosu nie ma nawet mowy, bo nie żyje w świecie, który w realności ją reprezentuje. Poza tym, gdybym nawet starał się przemówić do urokliwej singapurki siląc się na jakiś komplement to i tak nie zostałby on usłyszany ze względu na utkwione głęboko w uszach słuchawki. Całkiem obcy świat w podejściu człowieka do człowieka.
Taki obraz człowieka poddanego całkowicie technologii to widoczny pewien styl życia, który zbliża do uczestnictwa w postępie, ale jak widać gołym okiem oddala od drugiego człowieka. Czy to jest właściwe? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo z punktu widzenia każdej kultury inaczej będzie brzmiała odpowiedź. Na pewno nie dla otwartości ludzkiej mierzonej kontaktami i chęcią zawierania znajomości i nie zbyt dobrze dla komunikacji z nieznajomymi opartej na zwykłym uśmiechu i pokazaniu życzliwości choćby raz w życiu jednemu tylko nieznajomemu. Trudno wejść w ocenę i zrozumienie ludzi z słuchawkami w uszach i nosem w tabletach.
 

2. Wylot i pierwsze obserwacje

1. Wyobrażenia o Papui

Ku cudownej wyspie

Pewność siebie i zbytnie zaufanie do machiny formalnej powoduje, że czasami trzeba zapłacić za coś, czego się nie sprawdzi. Nie popatrzyliśmy dobrze na zaproponowane daty wylotu i w momencie oddawania bagażu trzeba było przeżyć olśnienie, że mamy ponad dobę postoju w Singapurze. Z jednego się cieszę, że będzie to okazja, aby się wyspać. Zmęczenie fizyczne przed wyjazdem i niewyspanie dało się ogromnie we znaki. Oczy same sie zamykają, a marzenia z egzotyki spotkań z kanibalami zamieniają się w doraźność marzeń o jakimś łóżku, już bez luksusowych kryteriów, ale najważniejsze w treści marzeń jest, aby trafiły się najlepiej godziny snu i to przed północą. Nie ma, co narzekać, trzeba wsiadać do maszyny i lecieć na zrealizowanie marzeń, które w swojej kolejce czekały kilka lat. Coś, co w internecie jest największą egzotyką świata niecywilizowanego ma stanąć za trzy dni przed naszymi oczami. Wyobrażenia są nieokiełznane i póki te obrazy nie zostaną zweryfikowane przez rzeczywistość można sądzić, że jedzie się do najpiękniejszego zakątku świata.
Nie ma za wiele materiałów w internecie o podróżach po Papule Nowej Gwinei. Porównując do tego, co można otrzymać przez wyszukiwarki o każdym kraju Ameryki Południowej czy Afryki to jest to tylko namiastka. Jest kilka książek autorstwa polskich misjonarzy pracujących tam od wielu lat. Na pewno dotykają rzeczywistość papuaską taką, jaką jest naprawdę, więc mogą na ten temat wiele powiedzieć. W końcu żyją między tymi ludźmi i dzielą z nimi swój misjonarski los. Są książki sprzed kilkudziesięciu lat, opisujące pierwsze wyprawy do Papui, gdzie ludzie po raz pierwszy widzieli białego człowieka, co dla miejscowych na pewno było nie lada egzotyką importowaną.  Jest jakiś przewodnik Loney Planet opisujący Papuę i wyspy Salomona, ale bez żadnych map. Zobaczymy na miejscu, czy jest możliwość ich kupienia, ale skoro nie ma tam za wiele dróg, a komunikacja według moich informacji oparta jest o małe samoloty kursujące pomiędzy większymi miastami, to nie są one wcale potrzebne. Jak widać wszystko, co można sądzić przed wyjazdem do Papui jest tylko domysłem i to najbardziej pociąga i ciekawi w tym kraju. Jakby odcięci od pędzącej cywilizacji technologicznej i kulturowej, jakby zdystansowani i wolni od globalizmu, amerykanizmu czy McDonaldyzmu kulturowego jak zwykli nazywać to socjologowie i futuryści zajmujący się opisywaniem przemian w światowej kulturze.

Droga do Papui zaczęła się od dawnych marzeń o tym kraju. Kilka lat temu odwiedzaliśmy Indonezję i już wtedy było bardzo blisko, żeby polecieć na Papuę indonezyjską. Jednak, co nie udało się wtedy, udaje się dzisiaj. Każdy kierunek ma swoją kolejkę ze względu na ograniczony czas urlopowy. Powoli i spokojnie wiele wyznaczonych turystycznych celów dochodzi do realizacji i z tego trzeba się cieszyć. Zbieranie materiałów do lektury o planowanym miejscu odwiedzin, szukanie kontaktów na miejscu i wreszcie najbardziej oczywiste i świeże informacje internetowe w postaci treści encyklopedycznych, czy filmików z YouTube. To daje jakiś ogląd i podsyca chęci, ustawiając kolejkę kierunków. Określa sposób podróżowania i odkrywania tego, co prywatnie jest jeszcze nieodkryte. Z Polski misjonarzy na Papule pracuje około 50. W 2014 roku dołącza do nich kolejna dwójka z Rzeszowa i Tarnowa. Stąd też Polska jest tam obecna w wielu zakątkach buszu i papuaskich bezdroży. To miłe, że tacy ambasadorowie Polski reprezentują nasz kraj w najbardziej dzikich i niedostępnych zakątkach świata.

1. Wyobrażenia o Papui

z1
1